wtorek, 24 stycznia 2017

22. Co gryzie Gianlukę G., czyli grande amore na koloniach

Cari amici! Czy zastanawialiście się kiedyś, co gwiazdy estrady robią, kiedy nie pracują, czyli nie śpiewają? Gdzie mieszkają, co jedzą, jak się przygotowują do koncertów, a przede wszystkim, o czym marzą i śnią? Odpowiedzi na te fundamentalne pytania znajdziecie w analizie opka obrabiającego tyłki postaciom autentycznym, mianowicie członkom włoskiego tercetu wokalnego Il Volo. W Polsce zespół jest na razie mniej popularny niż w ojczystej Italii czy obu Amerykach, więc w celach poglądowych wrzucamy ich największy do tej pory przebój.


Brodaty i wąsaty dżentelmen to Ignazio Boschetto, maestro w okularach nazywa się Piero Barone, Gianluca Ginoble to ten trzeci. Po cichutku marzymy o jak największej popularyzacji tej trójki w naszym kraju. Nie tylko dlatego, że chłopaki są piekielnie utalentowane, ale również dlatego, że wizja jest w ich przypadku równie atrakcyjna jak fonia, co czyni z nich niewyczerpane źródło inspiracji dla opkotfurczyń wszelkiego autoramentu. Jeszcze jedno: tym z Was, którzy znają włoski i/lub mają pojęcie o funkcjonowaniu branży rozrywkowej, sugerujemy zaopatrzenie się w środki uspokajające — mogą być potrzebne. Buon divertimento!

Adres opowiadania: http://gradeamore.blogspot.com/2015/12/blog-post.html

Analizują: Az i baba_potwór

Prolog

Włochy/ Bolonia

Noc. Rozgwieżdżona noc. Idzie chłopak ścieżką po lesie w noc bezchmurną, że widać wszystkie gwiazdy. Światło księżyca pada na jego oblicze. Chłopak nazywa sie Gianluca Ginoble. Twarz ma młodą , kwadratową (geometria bardzo się zmieniła od czasu, kiedy się jej uczyłam) o oliwkowej karnacji (jakaś niedojrzała ta oliwka — w zalinkowanym wyżej klipie widać wyraźnie, że cerę Gianluca ma dość jasną), oczy ma piwne ,czarne kręcone włosy, wzrok dziki, suknia plugawa... Jest stosunkowo wysoki ma 170 cm wzrostu.
Mężczyzna mający 170 cm wzrostu jest wysoki? Tyle to ja mam...
Poza tym Gianluca Ginoble ma 175 cm wzwyż. Nie żeby to robiło z niego olbrzyma, ale jest objawem klasycznej auuutorkowej alergii na research.

Wyszedł z domu w lesie (no więc w lesie czy w Bolonii? Bo najbliższy teren, który można uznać za las — a i to przy dużym wysiłku wyobraźni — jest oddalony od granic Bolonii o jakieś 6-7 kilometrów w linii prostej), ponieważ musiał zastanowić się nad słowami swych przybranych braci Ignazio Boschetto i Piero Barone (rodzice Gianluki adoptowali jego kumpli z zespołu?) którzy powiedzieli mu że na pewno znajdzie jakąś księżniczkę, a przy okazji może poszukać grzybów do risotta na kolację. Z całego ich trio wokalnego uważany jest za najładniejszego. Tylko co z tego wynika? Mimo że jest najmłodszy to najbardziej poważny. Musiał jeszcze wyjść , ponieważ chłopaki puścili Justina Bibera którego on nie znosi i którego nazywa w myślach,, piosenkarzem amatorem'' .
Zatyczki do uszu najwyraźniej nie są we Włoszech znane.
Jakiej muzyki by dana osoba nie tworzyła i jakiego głosu by nie miała, nie można jej nazwać amatorem, gdy ma za sobą już w sumie prawie dziesięć lat doświadczenia w tym biznesie. Chyba że nie do końca zna się definicję słowa „amator”.

Idąc ścieżką po lesie zastanawiał się ,,Gdzie ja znajdę prawdziwą ukochaną.
Zajrzyj w tę kępę krzaków po lewej, może gdzieś tam leży.

Gdybym był anonimowym chłopakiem , a nie jednym z posiadaczy znanej twarzy to może było by łatwiej. Nie od dziś wiadomo, że anonimowi mają znacznie większe rwanie niż gwiazdy show biznesu. Większość dziewczyn udaje chcąc być sławne że coś do niego czują jako chłopak ,, wyśniony''a nie jako zwykłego chłopaka .
Co znaczy ostatnie zdanie i w jakim to w ogóle języku jest napisane? Bo gdyby było po polsku, to raczej bym zrozumiała.

Dziewczyny chcą być z jednym z 3ch
Wiem, że niegrzecznie jest przerywać w środku zdania, ale serio? Napisanie liczby słownie jest zbyt wielkim wyzwaniem dla niektórych? Kiedy się pisze, trzeba wziąć pod uwagę, że wiąże się to z dużą ilością... pisania, więc dlaczego niektórzy walą w tekstach skróty i cyfry?
Nie są pewni, czy należy pisać „trzy”, „tszy” czy może „czszy”.

chłopaków z znanego zespołu popoperowego sprzedającego miliony płyt. Boże to chyba niemożliwe abym znalazł ukochaną.
W lesie? W nocy? Rzeczywiście, może być trudno.

Wielka sława to żart okrutny żart...''
Zreasumujmy.
1. Facet chce mieć dziewczynę.
2. Dziewczyny lecą na, cytuję, „chłopaków ze znanego zespołu popoperowego sprzedającego miliony płyt”.
3. Wyżej wymieniony jest członkiem znanego zespołu popoperowego sprzedającego miliony płyt.
Czy ktoś jest w stanie wyjaśnić mi, na czym polega problem? Bo jedyny, który dostrzegam, to potencjalny nadmiar chętnych do utulenia samotnego, niekochanego biedactwa.

Rozdział 1

Bolonia

-,,Boże mój dopomóż mi znaleźć mi ukochaną abym był jej wart .O nic więcej nie proszę- myślał . Pora wracać do domu’’.- Gian
-Wróciłem.- Gian
- Co to za dziwna forma pisania dialogów?-Az
- Tak robią ci, którzy w życiu nie przeczytali zawierającego dialogi utworu literackiego (na przykład powieści), w związku z czym nie mają pojęcia o zapisie takowych.-Baba-potwór

-Właśnie mieliśmy Cię iść szukać z Piero.-Ignazio
-Nie był cię dwie godziny. Zaczęliśmy się martwić -Piero
-Nie potrzebnie. Musiałem przemyśleć parerzeczy.- Gianluca
-Dobrze .I co przemyślałeś ? –Ignazio
-Doszedłem do wniosku , że będzie co ma być. - Gian
Konkluzja godna dwugodzinnych rozważań.

Słuszna postawa Gian. Słuchaj : idź się kładź bo za dwa dni rano mamy koncert w Mediolanie. Mam nadzieję , że nie zapomniałeś i , że się spakowałeś.-Piero
Oni są w trasie? Jeśli tak, to prędzej ich można nazwać amatorami, skoro organizują się dopiero na dwa dni przed.
Dobre pytanie. Otóż Piero i Ignazio spędzają w Bolonii kilka tygodni w roku, w przerwach między trasami, bo chodzą tam na lekcje śpiewu. Żadnych koncertów wtedy nie dają, bo po pierwsze, mają co innego do roboty, a po drugie, nie ma z nimi Gianluki, który trenuje struny głosowe gdzie indziej. Skoro ja potrafiłam znaleźć te informacje, przygotowując się do analizy, to tym bardziej należałoby oczekiwać znajomości takich detali od auuutorki, podobno (jak sama twierdzi) uwielbiającej Il Volo.

- Tak pamiętam o Mediolanie. Moja walizka jest czerwona. Juto pobudka 6.00 , na dole na śniadaniu mamy być naj później o 6.20, po nim wyjeżdżamy do miasta Leonarda da Vinci.
Od kiedy Mediolan jest miastem Leonarda da Vinci? Jak nazwisko wskazuje, jego miastem jest prędzej Vinci, zaś w Mediolanie tylko przebywał. Skoro więc byłam kiedyś w Krakowie, można powiedzieć, że Kraków jest moim miastem?
Zgodnie z tą logiką powinnam już mieć akt własności na Paryż.

-Cieszę się , że pamiętasz. A ty Ignazio?
- Tez pamiętam. Moja walizka jest zielona.- Ignazio
- Raduję się , że pamiętacie. A moja biała.- Piero-Chodźmy i się połóżmy.
-Zgoda- Ignazio i Gian zgodnym chórem .
Czy tylko ja mam wrażenie, że miejscem akcji są kolonie dla dzieci specjalnej troski?

Wspinają się po schodach na piętro. Ignazio i Piero idą do pokoju wspólnego. Gian z kolei do swojego pokoju.
We wspólnym swoim pokoju Piero i Ignazio rozmawiają i Gianluce. Leżąc już w łóżkach.
Bo, jak wiadomo, cały dom zajmuje się we trzech po to, żeby spać w jednym pokoju. Dobrze, że chociaż łóżka auuutorka im dała osobne.
Mam wrażenie, że autorka nie mogła się zdecydować, czy chce napisać scenariusz/dramat, czy opowiadanie. Postawiła więc na nietypową syntezę i w ten sposób powstało... to coś.
Krytyk literacki nazwałby to pewnie eksperymentem formalnym. Nie jestem krytykiem, więc użyję określenia „totalny bajzel”.

-Giana nie było bardzo długo Piero. Jestem ciekaw o czym tak myślał.
- Fakt Giana trochę nie było, ale chyba wiem o czym filozofował.
- Naprawdę ?
- Tak. Powiedzieliśmy mu, że na pewno znajdzie kiedyś swą ukochaną.
- Jesteś pewien , że nad tym myślał.
- Tak. Jestem pewny.
-Gdyby tylko wiedział , że may identyczną sytuacje …
- Tak Ignazio. Wystarczy rozmowy na ten temat bo zacznę myśleć , że stałeś się ckliwy. Dobranoc Ignazio. Buenanotte Ignazio.
- Ja ckliwy o rzesz nieprzeliczonych ty… Gaszę światło- powiedział oburzony Ignazio- Dobranoc Piero. Buennanotte Piero.
„Dobranoc” to po włosku buonanotte. Nie znają własnego języka... To chyba rzeczywiście kolonie dla dzieci z problemami intelektualnymi.

Zasypiają. W tym czasie w pokoju Giana …
- Kurczę troskliwi jak diabli.
To raczej normalne zachowanie w stosunku do brata, nawet przybranego.

Ciekawe co chcą ugrać w Mediolanie.
Dokładnie to samo co ty — kasę za występ.

Piero pewnie chce zaśpiewać ,,E lucevan le stelle’’z Tosci Puccinieggo ,
To jakieś nowo odkryte dzieło, ta Toscia? Do tej pory znałam tylko operę „Tosca”. Pucciniego, nie Puccinieggo.

a Ignazio ,,Unchated melody’’.
Unchated melody... Hmmm... Niewygadana melodia? A i to z błędem ortograficznym.

Pozwolę im na to.
O, jesteś ich szefem?

Ciekawe jak będzie. Ech ,dość myślenia jak na jedną noc. Pora spać. No pięknie zaczynam gadać do siebie.
Serio to jest kompletnie nieprofesjonalne podejście – skoro nie przygotowali sobie setlisty i wygląda na to, że nie mają zamiaru jej zrobić, to jak zamierzają zorganizować ten koncert? Krzyczeć jeden do drugiego przez całą scenę „Eee, co teraz śpiewamy?”
A kiedy już uzgodnią tę palącą kwestię, jeden z nich biegnie do dźwiękowców, żeby im powiedzieć, który podkład muzyczny mają wrzucić.
Po co? Dźwiękowcy będą musieli słuchać ich ustaleń ze sceny, bo komu by się chciało co kilka minut do nich biegać?

Kładzie się do łóżka i zasypia.
Rano godzina 6.00 budziki w pokojach zaczęły dzwonić. Słychać szuranie stóp żeby wstać wyłączyć
budzik. Chłopaki –ragazzi wychodzą z pokoi na schody i się witają.
-Ciao Piero, Ciao Gian!
Wygląda na to, że to wypowiedź Ignazia, który dzieli z Pierem sypialnię. I dopiero po wyjściu na korytarz mówi mu „dzień dobry”?

- Ciao, Ciao ragazzi ! – Gian
- Ciao, Ciao bambini !
Jaki cel mają te włoskie wstawki? Autorka chciała popisać się swoim skillem językowym?
Z dość nędznym skutkiem.

Schodzą po schodach. Kierują się lewo do kuchni.
Yesss, yesss, yesss! Obowiązkowe opkowe zejście na śniadanie!

-Co mamy na śniadanie? – Ignazio
-Mamy wczorajszą pizze- Piero
- Pasuje . Zwłaszcza utrzymującemu dietę Ignaziowi. Prawdziwa włoska pizza.- Gian
Biorą jej kawałki i podgrzewają w mikrofalówce. Idą z nią stołu i jedzą. Po śniadaniu.
- Gotowi do drogi?- Piero
-Tak tylko chodźmy po walizki.- ignazio Gian
-Dobra, ale walizki już są w bagażniku ferrali.
Czymkolwiek jest ferrala.
Może chodzić o miejscowość w Mauretanii lub o niezbyt popularne nazwisko występujące w Stanach. Obstawiam raczej to pierwsze.

-Acha spakowałeś je wcześniej.-Ignazio
-Si. Tak.-Piero
-Mądre posunięcie.-Gian
Bo przecież nie ma szans, żeby dorośli faceci od lat utrzymujący się z publicznych występów i spędzający trzy czwarte życia w trasach DUŻO dłuższych niż wycieczka z Bolonii do Mediolanu mieli pojęcie o pakowaniu bagaży i ogarnianiu terminarza. Potrzebują niańki, która nie tylko będzie im przypominać, że mają koncert, ale jeszcze walizy do samochodu zaniesie. Tylko patrzeć, jak im Piero nosy zacznie wycierać.

-Wychodzą z domu. Zamykają drzwi na klucz. Otwierają garaż i wsiadają do auta.Ignazio siada na miejscu kierowcy,Piero siada obok na miejscu pasażera,Gian z tyłu.
-No jedziemy.-ignazio
I jadą tak na ten koncert zupełnie sami, bez żadnych swoich znajomych, bez dźwiękowców, bez managera...
I chyba zamierzają śpiewać a cappella, bo śladu jakichkolwiek instrumentalistów też nie widać.

-Co śpiewamy Piero?-Gian
-Może Volare?
-Bene.Dobrze.-Ignazio
Śpiewają Volare.
Nie znam się, ale gdybym była piosenkarką, to przed występem nie nadwerężałabym strun głosowych bez potrzeby.
W sumie do tego bym się aż tak bardzo nie przyczepiała, można to podciągnąć pod rozgrzewanie się przed koncertem.

Rozdział 2

Kilkadziesiąt godzin później było już po koncercie, bo doba ma 24 godziny, więc musieli jechać ponad dwa dni. Mediolan. Jest 20.30.
Dowiedzmy się, co Google Maps twierdzi na ten temat... Bolonię od Mediolanu dzieli 215 km, a trasę tę można przejechać w ok. 2,5 godziny. Wyjechali około szóstej rano, dotarli „kilkadziesiąt godzin później” o 20:30. Jak? Piechotą tam szli?
Albo zabłądzili i dwukrotnie okrążyli Ziemię. Całkiem niewykluczone, wziąwszy pod uwagę ich ogólne nieogarnięcie.

-Witaj Mediolanie!- chłopaki wołają chórem
-Który hotel jest nasz?-Piero
-Hotel Milano.- Gian
-Ilu gwiazdkowy?-Piero
-5gwiazdkowy-Gian
I dopiero po przyjeździe dowiedzieli się, gdzie będą rezydować. Ich manager to albo straszny śmieszek, albo kompletna ciota.

20.50 w Hotelu Milano- Recepcja.
-Dobry wieczór ! Prosimy o klucz do pokoju 3j osobowego. Zarezerwowany na Il Volo.
-Dobry wieczór .Macie panowie pokój nr3 na 2gim piętrze.-Recepcjonista.
- Dziękujemy bardzo. Miłej nocy.-razem
-Dziękuje. Nawzajem.
-Dziękujemy.
2gie piętro ,pokój nr 3. Wchodzą do pokoju.
-Ani grama kurzu.Cudownie.-Piero
-Tak wybraliśmy ten hotel bo nie ma w nim kurzu a jesteś na niego uczulony . Znaczy się kurz -Gian
Bo kurz pojawia się tylko tam, gdzie nikt nie sprząta, zaś w zadbanych i czystych miejscach kurz nie istnieje.
Zapewne również w milionowym Mediolanie, w pięciogwiazdkowym hotelu nie słyszano o specjalnych pokojach dla alergików. Warto też zwrócić uwagę na słowo „wybraliśmy”. Wygląda na to, że panowie sami sobie hotele rezerwują (uprzednio je zwiedzając i szorując białymi rękawiczkami po meblach, żeby się przekonać, czy nie są zakurzone). Mzimu raczy wiedzieć, jakim cudem w tych warunkach zrobili światową karierę wymagającą poświęcania niemal całego czasu poza snem i posiłkami na występy, nagrania i kontakty z mediami. Czynnościami w rodzaju rezerwacji hoteli artyści z tej półki zwyczajnie nie są w stanie się zajmować, więc muszą albo je komuś zlecać, albo się sklonować, przy czym drugie z tych rozwiązań w obecnym stanie nauki jest dość skomplikowane. Jeszcze jedno: oni się bardzo przyjaźnią, ale pokoje w hotelach jednak biorą pojedyncze. W końcu nawet ludzie przywiązani do siebie wzajemnie jak bracia potrzebują pięciu minut prywatności w ciągu dnia i własnej szafy na ubrania.

-Grazje!
Która gra zjada? Chciałabym wiedzieć, jakich gier unikać.

-Prego!-Gian/Ignazio
-Prześpijmy się bo jutro czeka nas wielki dzień
Rozumiem, że przed każdym koncertem pojawia się mniejsza lub wielka trema, ale żeby każdym się tak ekscytować? Zachowują się, jakby to był jeden z pierwszych koncertów w ich karierze.
I żeby to był chociaż występ w konkursie Eurowizji albo na koncercie z udziałem megagwiazdy klasy Placido Domingo (Il Volo ma na koncie jedno i drugie). Nie — cały czas mowa o widowisku z rodzaju tych, które artyści estradowi dają seriami i których po kilku latach kariery mają w życiorysach setki.

- Ok – pozostali
Gaszą światło, zasypiają w łóżkach. Rano 6.20 Hotel.
-Wstawajcie chłopaki.-Piero
- O której wstałeś?-Ignazio
-5.30
-Masochista-Ignazio
-Ale się zerwałeś.- Gian
- Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje-Piero
-Ok chodźmy na śniadanie.- Gian
-Ciao !-wszyscy 3j do siebie
„3ch”, „3j”... To jakiś nowy slang?

Schodzą na śniadanie . Jedzą jajecznice. Po śniadaniu .
Czy Wy też czujecie to napięcie rosnące z każdym słowem?

-Teraz punkt rynek. Próba-Ignazio
-Pamiętacie teksty canzone.-Piero
-Tak daj spokój już Piero- Gian
Otóż to, carissimo Piero. Przestań wreszcie traktować swoich kolegów jak niedorozwiniętych. To koszmarnie irytuje czytelników, a w końcu może wnerwić również Gianlukę i — a nawet zwłaszcza — impulsywnego i nie certolącego się Ignazia.

Na rynku. Wszystko gotowe do występu. Ćwiczą do niego . próba kończy się świetnie. Chłopaki kończą ją.Za 60 minut koncert.
Zacznijmy od tego, że na koncert zespół przychodzi przygotowany. Jeśli jednak naprawdę musi coś przećwiczyć, robi to przed przyjazdem na miejsce występu lub w jakimkolwiek miejscu możliwie oddalonym od sceny, żeby być poza zasięgiem fanów. Druga sprawa: przed koncertem najważniejsza jest próba dźwięku i pierdzielenie się z dostosowaniem odsłuchów, co najwyraźniej postanowili sobie olać.

60 min póżniej. Jest 12. Zaczyna się koncert chłopaki wychodzą na scenę . 
Jakoś trudno mi uwierzyć, by jakikolwiek koncert, który nie jest częścią wiejskiego festynu odbył się o tej porze. W takich godzinach większość ludzi ma ważniejsze rzeczy do roboty.

Śpiewają Senza te.Potem Piero śpiewa ,,E lucevan le stelle’’, po nim Ignazio śpiewa ,, Unchated Melody’’ ,Gian ,, Can't help falling in love’’. Później spiewają razem ,,Besame mucho’’ na finał ,,Grande amore’’ po włosku. Zaskakujące — włoscy artyści we Włoszech zazwyczaj śpiewają w języku keczua.
Sześć utworów. Standardowy koncert trwa półtorej do dwóch godzin + jakieś 40-60 minut na supporty. Jeśli więc ich kawałki nie trwają po 15 minut każdy, publiczność musiała być raczej zawiedziona.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wiedzę o organizacji koncertów auuutorka czerpie z branży disco polo. Artyści tego gatunku nie wożą ze sobą ani sprzętu nagłaśniającego, ani własnych technicznych, bo jakość dźwięku jest i im, i ich publice idealnie obojętna — w końcu ktoś, kto szuka w muzyce jakości, nie słucha dysko rżysko. Boysy i inne Akcenty zdają się na sprzęt i personel organizatora, odśpiewują właśnie 5-6 numerów i zwijają się w drogę do kolejnej dyskoteki, gdzie czekają wielbiciele spragnieni 40 minut wrażeń artystycznych, bo tyle mniej więcej te popisy trwają. Co zaradniejsi i popularniejsi obskakują w ten sposób 6-7 scen DZIENNIE.

Gdy każdy z nich śpiewa akurat ,,Grande amore’’ zauważa dziewczynę w pierwszym rzędzie.
Pszypadeg? Nje sondze.
W opkach nje ma pszypadguw.

I każdy z nich zamiera w bezruchu tyko śpiewa swoją zwrotkę i wpatruje się w wybrana dziewczynę.
-,,Ragazza w czerwonej sukience z prawej jest piękna. Ma czarne włosy a jej uśmiech jest jak słońce w ciepły bezchmurny poranek . Twarz w kształcie serca, a oczy błękitne jak ocean’’-myśli Gian.
- ,, Pierwszy rząd środkowa dziewczyna w błękitnej spódnicy i w niebieskiej bluzce z gwiazdami. Ma oliwkową karnację czarne włosy ,że odbijające się światło słońca daje złudzenie ,że są granatowe , piwne oczy w odcieniu czekolady, twarz w kształcie serca ‘’-myśli Ignazio?
-,, Ta z lewej w czarnej sukience ze złotą spinką we włosach, jest smukła, wysoka jak akacja, cicha , skupiona , tajemnicza i nie przejrzysta jak noc’’- myśli Piero.
A wszystkie te szczegóły dojrzeli bez najmniejszego problemu z podwyższonej sceny, na której zapewne światła dawały im po oczach.
I snuli te rozważania akurat podczas utworu wymagającego wyjątkowej koncentracji, bo w miarę rozwoju linii melodycznej Ignazio, Piero i Gianluca coraz częściej się wymieniają na wokalu, a w refrenie fragmenty solowe są co chwila przeplatane partiami śpiewanymi unisono. Idealny moment na rozmyślania o du... żej miłości Maryni.

Wszyscy trzej pomyśleli muszę z nią zatańczyć przy ,,Grande amore’’. To mi bardzo ułatwi wykonanie piosenki wymuszającej gigantyczną pracę płuc i przepony. Każdy z nich schodzi po schodkach po wypatrzoną dziewczynę…
Ciekawe, co by się stało, gdyby wszyscy wystartowali do tej samej.
Pobiliby się, co na pewno znacznie ubarwiłoby cały występ.

Rozdział 3
[wycinamy – było w nim napisane dokładnie to, co w rozdziale drugim, z tą jedynie różnicą, że wspomniane dziewczyny zachwycały się nad członkami zespołu]

Rozdział 4

Podchodzi każdy z nich do swojej wybranki i prosi ją do tańca w bardzo elegancki sposób.
-Piero rzecze do dziewczyny w czarnej sukience : Ciao! Mogę cię prosić do tańca? Jak ci na imię?
- Gianluca do dziewczyny w czerwonej sukience: Ballo come va? (tłumaczenie proszę, może być na włoski). Zatanczysz ze mną ?. Jak się zowiesz?
Ignazio: Czy mogę z tobą zatańczyć walca. Jak masz na imię?
Przekrzykiwali się tak przez muzykę i hałas publiczności, a panów oczywiście nikt nie próbował nawet dotknąć.

-Notte :Będę zaszczycona. Mam na imię Notte Vento.
- Natale : Rany jasne. Mam na imię Natale. Natale Vento.
- To będzie dla mnie przyjemność. Nazywam się Rossa. Rossa Vento.
Ta scenka musiała być naprawdę komiczna, jeśli to była faktyczna kolejność wypowiedzi.
Notte to po włosku noc, Natale to Boże Narodzenie, a Rossa znaczy czerwona. Rodzice tych dziewczyn chyba ich nie lubili.
Najwyraźniej do Włoch również dotarła moda na niecodzienne imiona.

Dziewczyny wchodzą z chłopakami na scenę i zgonie z propozycją tańczą z tym ,że panowie jednocześnie śpiewają ,, Grande amore’’.
- Piero rozmyśla ,, Czuję jakbym dostał piorunem w serce. Bardzo miłym piorunem’’
- Ignazio mówi do siebie w myślach : ,,Czuję się tak jak bym dostał prezent w Natale. Ona jest jak święta Bożego Narodzenia. ‘’
- Gian :Ona pachnie bukietem róż.’’
-Notte :,, Ja chyba śnię :tańczę z Piero. On tak się tajemniczo uśmiecha i jest jak noc cichy i dramatyczny. ‘’
Patrzę i patrzę, i nie mogę się dopatrzeć niczego dramatycznego w tym miłym, skromnym chłopczynie. Ale może się nie znam na ludziach.

- Natale:,,O ja cię kręcę tańczę z Ignazio. On jest taki promienny jak słońce w południe’’
Rossa: ,, jestem w raju tańcząc z Gianem’’
Ale żeby nie było tak słodko to chłopaki przerwali śpiewać ,, Grande amore’’ i zaczął każdy śpiewać coś innego , ale każdy dla swojej partnerk i. Zapomnieli o Bożym Świecie.
-Ignazio:,, Let It Snow’’
-Piero: ,,Będziesz moją panią’’
- Gian : ,, W dzikie wino zaplatani’’
A że mieli mikrofony, trzy zupełnie różne piosenki śpiewane jednocześnie brzmiały jak jedna wielka kakofonia, przez co ten koncert był jednym z najgorszych w całej ich karierze. BTW, jakim cudem Włosi znają piosenki Grechuty i jeszcze potrafią je zaśpiewać? Nie słyszałam, by te utwory istniały też we włoskiej wersji.
Słuchaczy na moment zatkało, po czym na widowni rozległy się gwizdy, najpierw pojedyncze, potem zbiorowe. Następnie w stronę sceny poleciały zmasowane bluzgi i kilka zgniłych pomidorów. Na koniec rozeźlona publika zaczęła się wymieniać informacjami o tym, do kogo należy kierować żądania zwrotu pieniędzy za bilety na imprezę, która miała być koncertem gwiazd pierwszej wielkości, a nie randką mentalnej gimbazy.

Po ucichnięciu muzyki chłopaki odprowadzają dziewczyny na krzesełka i cała grupa nawzajem dziękuje sobie .
- Piero: Ma kto was zaprowadzić do domu ? Jeśli chcecie możemy was odprowadzić.
-zaskoczona Notte odpowiada : Mieszkamy w pobliżu. Sama nie wiem…Jeszcze jest jasno.
I to bardzo, wziąwszy pod uwagę, że koncert zaczął się w południe i trwał maksimum godzinę.

-Rossa: Poważnie. Chcecie to zrobić ?
-Ignazio: Tak chcielibyśmy was odprowadzić do domu nawet w dzień nie wiadomo co się wydarzy.
- Natale/Gianluca: Otóż to Ignazio .
-Rossa :Bene. Dobrze .
Dobra, teraz wyrzucę z siebie cały ten bulwers, który nazbierał się we mnie w trakcie czytania tego opowiadania: po pierwsze, za tak olewcze podejście do koncertów i trasy w ogóle, ich manager powinien już dawno wyrzucić ich na zbity pysk i pozrywać im kontrakty, bo tak nieogarnięty zespół oznacza dla wydawnictw jedynie straty. Po drugie: między muzykami a publicznością musi być dystans. Można z kimś pogawędzić, można zaprosić kogoś na scenę, ale jak ognia unika się wchodzenia w jakieś bliższe relacje z nie-muzykami, bo mają oni tendencję do traktowania muzyków jak jakieś bóstwa, co chwilami może być nawet niebezpieczne. Tym bardziej, że Il Volo, może nie tak popularni w Polsce, są gwiazdami światowego formatu. Dla porównania: moja kapela jest znana tylko wśród stałych bywalców niektórych klubów, miejscowych panczurów oraz wśród naszych znajomych, a mimo to już mamy na karku kilka dosyć natrętnych osób, które zaczepiają nas na każdym kroku, a jedna wręcz nas stalkuje. Wyobraźcie sobie więc, ilu takich musi napotkać na swojej drodze zespół, który ma kilkaset tysięcy fanów z całego świata. Jeśli odpowiedni dystans nie zostanie zachowany, fani mogliby ich dosłownie zjeść. Tutaj akurat tego dystansu zupełnie nie ma, przez co panowie mocno się narażają, bo nie wiedzą, czy te dziewczyny nie są jakimiś psychofankami lub osobami, które nie są do końca trzeźwe i „przyszły, bo coś się dzieje” z nadzieją wywołania zadymy – bo takich ludzi też się nierzadko na koncertach spotyka, zwłaszcza plenerowych, i to niezależnie od gatunku muzyki, jaka jest na nich grana.
Skoro przeczytanie tak krótkiego fragmentu wywołało u mnie taki wkurw, boję się, co będzie dalej...
Dalej będzie tylko gorzej.

Rozdział 5

-Gian-Ok. Chodźmy.
Przechodzą na 2gą stronę ulicy i są prawie na miejscu.
-Piero -Macie konto na facebook?
-Wszystkie trzy -Co za śmieszne pytanie pytanie . I jeszcze śmieszniejsza interpunkcja interpunkcja tudzież gramatyka gramatyka. Jasne że mamy . Przecież ten, kogo nie ma na fejsie, zwyczajnie nie istnieje.

-Ignazio -To ułatwia sprawę kontaktu.
- Gian- Zwykle tego nie robimy znaczy nie proponujemy dziewczynom żeby poszukać je na fb i je akceptować wśród znajomych, a zwłaszcza ze świeżo poznanymi dziewczynami.
Czyli jednak mają jakieś resztki zdrowego rozsądku. Szkoda tylko, że Imperatyw im je odebrał.
Na Imperatyw nie ma mocnych. Ten, kto sobie z nim poradzi, zasłuży na Nobla.

-Natale spytała podnosząc brew- Serio?
-Gian- Si. Noi parliamio rispetto. Tak. My mówimy poważnie.
-Rossa- Naprawdę zaprosilibyście nas na fb?
-Ignazio- O czym my mówimy od dobrych 2 minut? Tak naprawdę was zapraszamy na nasze konta na fb.
-Piero-Daje wam nasz adres : Strada Musica 50/2 Bolonia. Kod pocztowy 92-226.
Tak naprawdę kodem pocztowym Bolonii jest 40-100, ale chyba komuś nie chciało się tego sprawdzać. Zamiast tego mamy kod ulicy Grodzkiej i ulicy Wagonowej w Łodzi.
Możemy się domyślać, gdzie mieszka auuutorka. A podawanie adresu zamieszkania ludziom poznanym przed plus minus półgodziną jest jeszcze inteligentniejsze niż zapraszanie ich do znajomych na Facebooku.
Najwyraźniej sama autorka ma dosyć lekkie podejście do sprawy prywatności, ponieważ pod którymś z rozdziałów udostępniła swoje własne dane osobowe.

-Notte- Dobrze. Bene. Jesteśmy już na naszej ulicy . Ulica zowie się Strada Canzone. Ulica Piosenki. A o to nasz dom.
Notte wskazuje na casa –dom. Dom jest zrobiony na podstawie prostokąta ,wielokondygnacyjny, z drewnianymi okiennicami. W oknach są doniczki z czerwonymi różami, niebieskimi bławatkami, i chryzantemami złocistymi. 
W półlitrówce po czystej...

Tynk ścian pomalowany jest na biało. Dachówki na dachu są czerwone. Casa jest otoczony (nie wiadomo, dlaczego otoczony, skoro casa jest rodzaju żeńskiego) krzewami oliwek i klombem wielu kwiatów. W tle słychać świergot ptaków i podekscytowane głosy botaników z całego świata tłoczących się wokół krzewów, na których rosną oliwki — do tej pory nauka znała tylko drzewa oliwne.
-Gian-Ślicznie macie tutaj. Ptaszki śpiewają wam pięknie. Voi avete casa bello.
Tu non hai keine pojęcie o włoska języka.
Dziękuję wszystkim kiedykolwiek wyznawanym bogom, że nie znam włoskiego...

-Rossa-Dziękujemy Gianluca za miłe słowa i za towarzyszenie nam do domu.
-Ignazio-Polecamy się na przyszłość. Nie mamy bowiem do roboty nic lepszego niż holowanie fanek na kwadrat.
Notte otwiera drzwi kluczem i naciska klamkę porta gdańskiego.
Chłopaki patrzą co robi. Spodziewali się raczej, że jednym celnym kopem wywali wierzeje z futryny.
Na odchodnym :
-Dziewczyny mówią za drzwi : Do zobaczenia ! A dopo! Addio!
-Chłopaki :Tak do miłego! Addio!
Addio znaczy „żegnaj”. Czy mamy rozumieć, że towarzystwo nie zamierza się więcej spotykać?
Tak by było najlepiej dla całego opka.

Natale zamyka drzwi.

Rozdział 6

Ragazzi odwracają się plecami do zamkniętych drzwi. Dziwne — należało raczej oczekiwać, że wycofają się rakiem. Kierują się z powrotem na rynek . Idą do hotelu Milano , żeby ogarnąć się przed obiadem .Myślą nad tym co się wydarzyło. Nie rozmawiają całą drogę do hotelu z sobą , ponieważ są zamyśleni.
Nikt im w tym zamyśleniu nie przeszkadza, nikt nie zaczepia, nikt nie domaga się autografów i wspólnych zdjęć, dziewczyny nie rzucają się do ściskania i całowania trzech sławnych, przystojnych facetów. Pośrodku ogromnego miasta nikt nie zauważa, znów cytuję, „znanego zespołu popoperowego sprzedającego miliony płyt”. Bardzo taktowni ludzie z tych mediolańczyków.

Wchodzą do hotelu. Biorą klucze , od pokoju z recepcji. Dopiero w hotelu zaczynają kleić rozmowę.
- -Piero :Gian ,Ignazio możemy pogadać w pokoju? Bo nurtuje mnie jedna rzecz.
-Gian-Jasne, że tak?
-Si .Pewnie ze spojrzenia Gianluci (nie, nie Gianluci, tylko Gianluki, bo delikwent nie ma na imię Gianlucia, tylko Gianluca) wnioskuje, że jemu też leży coś na sercu podobnie ze mnIE jest więc nie jesteś wyjątkiem Piero.
Uwaga, pytanie retoryczne: czy auuutorka czyta to, co pisze, a przede wszystkim, czy to rozumie?
Podejrzewam, że rozumie, a my po prostu nie znamy tego tajemniczego języka.

-Piero-Rewelacja. Po prostu cudnie, że nas coś gryzie. Wjedźmy na górę windą. Sa na 2 piętrze pod pokojem numer 3. Piero otwiera pokój i wchodzą do niego. Gian zamyka drzwi pokoju wchodząc.
Siadają na krawędziach łóżek naprzeciwko siebie. Milczą. Patrzy jeden w drugiemu w oczy.
- Ignazio-Kto zacznie się zwierzać?
Po chwili milczenia rękę podnosi Gianluca.
- To może ja zacznę… Tylko nie wiem jak ubrać to w słowa.
-Ignazio-Ty żebyś nie widział jak użyć słów do opisania uczuć ? Dziwne Gian.
-Piero- To do ciebie Gian niepodobne naprawdę . Z nasze jcałej trójki zwykle Tobie opisanie uczuć emocji przychodzi najłatwiej opisać.
A mnie ta fraza zdania przychodzi przeczytanie najtrudniej przeczytać.

-Gian- Fakt. Ale tym rzem jest inaczej. Naprawde. Wtedy gdy śpiewaliśmy ,,Grandr amore’’ świat się zatrzymał na chwile a w centrum zamiast sole była jedynie dziewczyna w czerwonej sukience. Coś jakaś obca siła mnie ciągnęła w jej kierunku , której nie mogłem się oprzeć. Chodzi mi o Rosse.
Ona miała w kieszeni magnes z lodówki, ty — klucz do pokoju. Ot, i cały sekret.

-Ignazio -Kurczę blade… Chłopie doskonale opisałeś tylko ,że ja czułem jagbym dostał na święta wielki wór prezentów na widok dziewczyny ubranej na niebiesko.
- Piero- Tak ponownie wychodzi na to , że ja Ignaziorozumiemy się bez słów, Bo wyjął mi z ust to co chciałem powiedzieć. Z tą rożnicą , że ja poczułem jakby piorun trafił w serce moje.
Robiłeś EKG? Bo może to stan przedzawałowy.
Może nie tylko Ignazio potrzebuje specjalnej diety, skoro Piero ma tego rodzaju problemy z sercem.

-Gian- Ciekawe… Myślicie o tym co ja ?
Gian spojrzał na nich porozumiewawczo.
-Piero/ Ignazio z lekkim niedowierzeniem - Ty chyba nie myślisz ,że trafiła nas strzała amora.
- Obawiam się ,że tak właśnie jest. Mówiliście chyba mi , że kiedyś to nadejdzie. Ale nie spodziewaliście się , że was też trafi przy okazji.
-Igzazio - No fakt. Nie da się ukryć , że masz słuszność. Chodźmy na dół na obiad bo od tego filozofowania zrobiłem się głodny.
-Piero- A ten tylko o jedzeniu by myślał.
-Gianluca- Si. Zero romantyzmu. Schodźcie. Dogonię was . Muszę się opanować , żeby zejść na dół i nie mieć głupiego uśmiechu na ustach.
-Piero -Ok niech będzie. Na obiad jest lasagne, jedyna pozycja w menu restauracji pięciogwiazdkowego hotelu. będziemy czekać na ciebie. Tylko nigdzie się nie włócz.
W każdym hotelu jest przecież mnóstwo miejsc, po których można się włóczyć — te malownicze korytarze, nieodkryte pomieszczenia gospodarcze, tajemnicze zakamarki w recepcji... 
Pełne tajemnic i ciekawostek pokoje innych gości...

Zejdź jak najszybciej bo pan łakomczuch zje twoją porcję, a zamówienie drugiej wykracza poza nasze możliwości intelektualne. A raczej nie robienia dzióbków ,,dziób dzióbie’’.
-Ignazio śpiewa-Czy ktoś widział dziób dzióba . Skąd się wziął ten dziób dziób? Może w końcu się uda odpowiedzieć jak z nut.
-Piero odpowiada śpiewająco - Dziób dziób jest z Rosetto z Abruzji. To odpowiedzi jak z nut.
Nie, no, szacun po maksie dla tych panów. Nie tylko Grechutę znają, ale i polskie dziecięce piosenki z epoki, w której ich rodzice byli w najlepszym razie nastolatkami.

-Gian- Dobrze. Postaram się pośpieszyć . I nie robię dzióbków Piero. Grazje wam obu. Aż się boję pytać, co im zje gra. Nie chcę was wyganiać ,ale idźcie na obiad. Weźcie mi zamówcie lasagne. Prego.
-Ignazio/Piero-Jasne. Zamówimy. Chodźmy.
Ignazio i Piero wychodzą z pokoju. Gianluca toczy rozmowę z samym sobą .
Rzadkie osiągnięcie, bo w języku polskim toczyć można walkę. Rozmowę się prowadzi.
Skojarzyło mi się to bardziej z tym, że autorka usilnie toczy walkę z językiem polskim, próbując sklecić to opowiadanie.

-,,Czy to jest miłość? Jeśli to miłość to bo Boże Mój mam nadzieje , że szczera i wzajemna. Pamiętam co kiedyś powiedział Oscar Wilde :Mężczyzna zakochuje się tak, jakby spadał ze schodów: to po prostu wypadek. ‘’
-,,Ale jaki to piękny wypadek. Pora iść na obiad. Bo jak znam Ignazio to gotów jest zjeść mi obiad.
Dla informacji auuutorki i jej podobnych: restauracje nie funkcjonują jak szkolne czy kolonijne stołówki. Kucharka nie wylicza porcji, a każdy, kto po spożyciu jednego dania ciągle jest głodny, może zamówić następne — pracownicy nie tylko się nie obrażą, ale będą przeszczęśliwi.

Kurczę ten uśmiech nie chce zniknąć. Trudno trzeba isć .’’
Bo przecież uśmiech to straszny występek. Ludziom należy się pokazywać z miną grabarza na dyżurze.
Ktoś mógłby jeszcze pomyśleć, że bycie bohaterem opka mu się podoba.

W tym czasie Ignazio i Piero są w restauracji jedzą lasagne i rozmawiają.
-Ignazio -Ciekawe czy udało mu się zapanować nad sobą. Zakład że tak o 10 euro.
- Piero- Może tak choć wątpię. Zgoda ja zakładam że nie podołał. Ooo …Gian na horyzoncie .
- To dość szybko się opanował. Nie jednak nie opanował uśmiechu . No nie victoria jest twoja .
-Trzeba nauczyć się ze raz na górze raz na dole.
-Masz 10 ero paskudo.
-Grazje.
Gianluca podchodzi do nich i siada przy stoliku.
-O czym dyskusja się toczy?
-Piero- O twą (twej, jeżeli już) lasagne, którą udało mi się uchronić przed,, Smerfem Łakomczuchem’’
-Gian- W Takim razie gratuluję i dzięki wielkie.
-Proszę.
-Ignazio-Przesadzacie trochę z tym łakomstwem moim naprawdę chłopaki. Dobrze ,że Michele zgodził się na wyjazd do Werony to odpoczniemy ciut.
Michele to menadżer Il Volo. Tego prawdziwego, bo opkowego żaden impresario z odrobiną instynktu samozachowawczego nie dotknąłby końcem kija. Mniemam, że menago opkowy nie tylko zgodził się na wyjazd do Werony, ale osobiście im kupił bilety w jedną stronę, żeby mu ci infantylni idioci zeszli z oczu.

-Gian/Piero – Si. Chwała mu za to.
- Teraz tylko pozostaje nam wrócić do Bolonii , aby się przepakować.
-Gian mówi w czasie jedzenia lasagne- Mam plan. Teraz po obiedzie zdrzemnijmy się w pokoju i zejdziemy na kolacje o 19.
Nie, no, kolonie jak nic. Nawet leżakowanie mają.

 Pójdziemy potem znów do pokoju tam nie wiem jak kto woli pójdzie wcześniej spać lub bo ja wiem poczyta książkę, Bo musimy być wypoczęci do drogi do domu.
W końcu przed wyczerpującą trasą (całe 200 kilometrów!) trzeba przespać trzy czwarte doby.
Oraz całkowicie zignorować ogarnianie całego bajzlu związanego z koncertem. Nie wzięli ze sobą zupełnie nikogo, więc powinni rozliczyć się z organizatorem, posprzątać po sobie, spakować cały swój sprzęt, zwrócić sprzęt pożyczony, rozliczyć się z hotelem, poświęcić trochę czasu fanom i ewentualnym mediom, zapewne również na tym wydarzeniu obecnym, rozliczyć się z dźwiękowcami, oświetleniowcami, instrumentalistami i całą resztą ferajny, zorganizować sobie jakichś osiłków, którzy będą trzymać fanki możliwie w jak największej odległości od hotelu...

- Piero - Okey .Mnie pasuje plan.
- Ignazio- Niech będzie.
Gian kończy jeść lasagne. Idą na górę do pokoju. W pokoju kładą się na łóżkach i drzemią . Jest 18.30. Budzik dzwoni .Chłopaki wstają i idą razem do restauracji na kolację. Na kolację jedzą łososia z sałatką grecką popijając czerwonym winem. Po kolacji wracają do pokoju. W pokoju Ignazio wyjmuje saksofon i ćwiczy grę na nim. Po chwili saksofon zmienia się w bezkształtną kupę złomu pod wpływem gwałtownej reakcji Piera i Gianluki oraz gości hotelu zameldowanych na tym samym piętrze i dwóch sąsiednich. Ignazio szuka w minibarze lodu na podbite oko. Piero włącza muzykę na telefonie i słucha jej na słuchawkach. Gianluca czyta książkę ,, Dzieje Tristana i Izoldy’’ Józef Bedier.
Nie uwierzę w dwudziestolatka dobrowolnie katującego się średniowiecznym melodramatem. Mniejsza nawet z tym, że „Dzieje Tristana i Izoldy” to tekst anonimowy — Bédier tylko go opracował i wydał — bo brak wiedzy akurat na ten temat to najmniejszy z licznych grzechów auuutorki popełnionych w tym opku.

Jest 22 chłpaki odkładają przyjemności i zasypiają.
Jest 7 rano. Ragazzi wstają z łóżek , ścielą je najładniej jak umieją . Kiedy opuścili hotel, pokojowa przez pół godziny z przekleństwem na ustach szarpała się z narzutami zamienionymi miejscami z prześcieradłami. Schodzą do restauracji na śniadanie. Na śniadanie mają kromki z pastą jajeczną, herbatę z cytryną , mokate.
Pasta jajeczna. I MOKATE. W pięciogwiazdkowym hotelu we Włoszech. Dajcie mi miękką ścianę, bo muszę łbem walnąć.
Zapomnieli o czekoladowych kulkach z mlekiem.

Po śniadaniu idą do pokoju po walizki i zamykają drzwi do pokoju. Idą do recepcji i oddają klucze.
-Pierro- Buongiorno !Dziękujemy bardzo za miły pobyt w waszym hotelu. Mamy nadzieję, że wrócimy do Mediolanu kiedyś. Arrivederci!
-Recepcjonista-Arrivederla!
Chłopaki wychodzą na dwór idą do ferrali. Podchodzą do bagażnika i wrzucają do niego walizki. Tym razem za kierownicą siada Piero, Gianluca obok kierowcy ,Ignazio z tyłu .
-Piero-Wracamy nasza Bolonio!
-Gian-Si!
-Chłopcy włączcie może Radio Italia. Może będzie coś ciekawego do słuchania.
-Gian- Robi się . Zobaczmy gdzie jst ten przycisk do włączenia radia… A jest. Prego. Kurcze ty wies kidy kazać włączyć radio Ignazio akurat leci ,,E piu E penso’’ Andrea Boccelli.
Bocelli nagrał coś nowego czy auuutorka nie zna tytułów jego piosenek? Bo do tej pory w repertuarze miał „E più ti penso”.

-Bardzo zabawne. Piero jedźmy już .
-Już jedziemy.
Ragazzii jadą szosą podziwiając widoki przez okno auta. Jest 20 gdy dojeżdżają na miejsce. Zapada zmrok.
-Wszyscy trzej na widok domu -Witaj casa!
Piero otwiera drzwi kluczem, Wchodzą do środka.
-Gian-Dom ,słodki dom.
-Ignazio- Nie wiem jak wy ale idę się tylko umyć i idę spać. Bo rano trzeba wcześnie wstać i koniom wody dać.
-Piero- Co ci Ignazio.? Koni nie posiadamy. Oile wiem.
-O tóż mamy konie Piero tylko że są w stajni w mieście –citta. Dałem je parę dni wcześniej przed wyjazdem do Mediolanu.
Wrażliwych proszę o odwrócenie na chwilę wzroku i pominięcie słowa po dwukropku: ŻEKURWACO???!!! Ludzie, ci faceci spędzają w rozjazdach dziewięć miesięcy w roku, a jak nie są w trasie, to też mają co robić. Stado koni jest im potrzebne jak wrzód na tyłku. O kosztach zakupu i utrzymania tych zwierząt nie wspominam. Na miejscu Piera i Gianluki zakończyłabym współpracę z kolegą Ignaziem ze skutkiem natychmiastowym. Mam na myśli Ignazia opkowego, bo rzeczywisty ma chyba za dobrze poukładane w głowie na takie wyskoki.
Ignazio, zjedz Snickersa. Zaczynasz gwiazdorzyć.

-Piero- Acha. To mamy konie. Brak jedynie zbroi i mieczy nam , żeby grać rycerzy. A tak swoją drogą. Jak je nazwałeś?
- Zwą się : Walter, Alex, Spy, Flica i Otello.
-Ciekawe czy umiesz jeździć konno.
-Umiem. Tylko przez osiem lat znajomości i wspólnego śpiewania po całym świecie jakoś nie znalazłem czasu, żeby wam o tym wspomnieć. Idę się myć i spać. Wam radzę podobnie.
-Gian- Pójdziemy za twą rada. Dobrze ze są tu 3 łazienki.
-Piero- Racja Gianluca. Dobra myć się raz i do łóżek.
Chłopaki idą do łazienek się ogarnąć. Potem zasypiają w łóżkach.

Rozdział 7

Mediolan

 W domu sióstr Vento. Po zamknięciu drzwi przez Natale.
-Natale odwraca się plecami do drzwi i kieruje pytanie do 21letniej Notte i 19letniej Ross- Czy panowie z Il Volo bas odprowadzili do domu ?
Bas odprowadzili do domu, w związku z czym występują w składzie: dwa tenory i baryton.
Jak zwykle śmieszkowanie z basistów. Czemu nikt nas nie kocha?! *idzie pociąć się mydłem*

Czy to było śnienie na jawie dziewczyny? Może któraś mnie uszczypnąć a najlepiej zróbcie to obie. Będzie to test czy to wydarzyło się w rzeczywistości.
-Notte/Rossa-Prosimy cię bardzo nasza zwariowana 20latko.
Posłusznie szczypią Natale w oba policzki.
-Ała! Nie musiałyście tak mocno. Przynajmniej wiemy, że to wydarzyło się naprawdę.
-Notte- Owszem przynajmniej nie mamy urojeń. Choć może i ty nas obie uszczypnij bo nie mogę w to uwierzyć.
-Nie ma sprawy siostry moje.
-Auć!
-Auł!
- Jak widać to nie były żadne czary.
-Rossa- Tak czuć, że to nie żadne gusła.
-Natale- Tak swoją drogą pora wrócić na ziemię. Właśnie przypomniało mi się, że przyszedł list do ciebie Notte i miałam ci go dać rano ale zapomniałam. Scuza.
-Notte- Miałaś prawo zapomnieć o nim. W końcu się śpieszyłyśmy na koncert. Gdzie jest list ?
-Natale- U mnie w pokoju. Już po niego pędzę , lecę.
- Bene .Rossa możesz odgrzać raviolli z grzybami na obiadokolacje.
Dla porządku przypomnijmy, że koncert, z którego przed chwilą wróciły, zaczął się w południe i trwał najwyżej godzinę. Cyrk z odprowadzaniem do domu i pożegnaniami raczej nie zajął więcej niż 20 minut (podobno dziewczyny mieszkają niedaleko), ale dajmy im hojnie pół godziny. Tak czy inaczej, jeszcze kawał czasu do 14.00. Normalna pora spożywania obiadokolacji.

-Jasne. .Już się robi. Od razu nakryję do stołu.
Notte zostaje sama w holu i czeka na Natale z listem.. .Rossa idzie na prawo od wejścia do domu do kuchni. Kuchnia jest jasna , przestronna. Rossa podchodzi do lodówki. otwiera i bierze miskę z ravioli . Potem wyjmuje po parę i kładzie na talerze i podgrzewa w mikrofalówce. Gdy raviolli się grzeją Rossa idzie do pomarańczowej jadalni i nakrywa do stołu. Stół jest duży prostokątny jeśli wierzyć przekazom pochodzi z II połowy XIX wieku. Dom jest nieco starszy bo z końca XVIII wieku.
- No to teraz pozostaje zawołać dziewczyny na obiad. Natale! Notte! Obiad na stole!
-Natale-Idziemy ! Nie musisz tak krzyczeć i dawać przy tej okazji wysokiego C Rossa.
Dodałabyś chociaż jakiś bemol dla obniżenia dźwięku.
Mamy tutaj prawdziwy fenomen: nutowe zapisywanie wypowiedzi!

W tym czasie jak Rossa szykuje jedzenie i nakrywa stół ze schodów zbiega Natale z listem, który wręcza Notte. Notte otwiera go i czyta.
-Notte- No proszę nasza kuzynka Francesca Monte się wychodzi za mąż i zaprasza nas na ślub i wesele w Weronie, które odbędzie się 24 września.
-Bombowo, że szykuje się wycieczka. Teraz trzeba powiadomić Rosse o tym . Znając życie ucieszy się nie z miernie, tylko z wybitnie z powodu tłumów.
-Note-Taaak na pewno. A raczej będzie szykować wymówki żeby ominąć wesele i nie iść na nie. Jeszcze poszłaby pewnie na ślub , ale na wesele ciężko ją będzie przekonać. Zważywszy , że jest nie śmiała i choć tańczy z nas najlepiej to będzie skrępowana jak zwykle wśród większej liczby ludzi. Chyba nas woła na obiad. Lepiej chodźmy bo jak włączy wysokie C to nie będzie z nią w stanie wytrzymać do końca tego dnia.
Nie powinny się tego obawiać, bo dla człowieka niemożliwe jest mówienie bez przerwy tym samym tonem i utrzymywanie w całej wypowiedzi jednego dźwięku (o ile w ogóle można mówić o jakichkolwiek nutowych dźwiękach w zwykłych, nie-śpiewanych wypowiedziach). Intonacja, akcenty – mówi to coś komukolwiek?

Notte i Natale wchodzą do jadalni i siadają do stołu razem z Rossą. Zaczyna się rozmowa między siostrami.
-Notte-Rossa słuchaj będziemy za parę dni wyjechać do Werony .
Bo, jak powszechnie wiadomo, tradycyjnie rodzinę informuje się o planowanym ślubie z kilkudniowym wyprzedzeniem, by rzucili wszystko i na spontana jechali dwieście kilometrów na imprezę. Chyba że poczta we Włoszech ma równie mocno opóźniony zapłon jak ta polska.

-Czemu?
-Ponieważ nasza Francesca wychodzi za maż i zaprasza nas na swój ślub i swoje wesele.
-Cieszę się, że znalazła szczęście, ale ja nie chcę iść na wesele bo zawsze jestem zapraszana do tańca przez wszystkich i nie mogę siąść nawet na sekundę bo ktoś bez przerwy odbija mnie od drugiego partnera do tańca.
-Natale-Wiesz Ross. Akurat my nie cieszymy się takim powodzeniem na jakichkolwiek imprezach. I my zazdrościmy ci takiego powodzenia u płci przeciwnej. Owszem to kłopotliwe ,że nie masz w tedy wytchnienia ale i fakt ,że peszysz się wśród tłumu.
-Notte- Pójdziesz na godzinkę na wesele, a potem wrócisz do domu wujka Alfredo i cioci Dario . Bene Rossa? Dobrze Rossa?
-Rossa- Dobrze.
-Natale- To ja pozmywam talerze. I co robimy potem?
-Notte- Nie wiem. Możemy zagrać w scrabble.
-Natale/Rossa-Macche’! Oczywiście ,że nie!
-Note- W takim razie każda robi co jej się żywnie podoba. Ja idę pograć na pianinie .
-Natale-To jak skończę idę pograć na wiolonczeli lub porysuję coś.
-Rossa- A ja pójdę chyba się przejść na Piazza del Duomo. Jak wrócę pogram może na skrzypcach i może coś zaśpiewam. I potem spakuję rzeczy na wyjazd.
-Tak jeszcze się spakujemy Natale.
-Tak.
-Rossa-To idę .
-Notte-Tyko wróć wcześnie bo już jest 14.
Ten zapis dialogów staje się coraz dziwniejszy. W tej chwili trudno już ustalić, co jest wypowiedzią, a co jej opisem.

-Jasne.
Rossa wychodzi z domu. Kieruje się na Piazza del Duomo. Idzie drogą na plac katedralny ,który znajduje się tuż naprzeciwko casa.
-Piazza del Duomo jest piękne podobnie jak katedra która znajduje się w centrum placu. Muszę zastanowić się nad pojęciem miłości do wypracowania (a componimento) na włoski do szkoły.
Wait... To one chodzą do szkoły? Przez całą akcję opka byłam przekonana, że mamy do czynienia z dorosłymi bohaterkami.
Tu nikt nie jest dorosły. Najwyżej pełnoletni.

A tutaj najlepiej mi się myśli nad nurtującymi kwestiami. Siądę sobie jak zwykle na ławeczce i pomyśle. Od razu postaram sobie przypomnieć historię katedry i placu. To najpierw zajmę się placem i katedrą.
[długi i nieciekawy fragment encyklopedycznych opisów katedry – ciach!]
-Nic więcej nie pamiętam ,niestety na temat  placu i katedry. Mogłam nieco bardziej uważać na historii.
No to czas na włoski. Temat pracy domowej to: ,, Co to jest miłość’’. A skąd ja mam do jasnej ciasnej cholewki wiedzieć,, Co to jest miłość’’, przecież ja jedynie miałam dość długie i silne zauroczenie do Lorenzo Dragomir, a to trwało tylko przez jakieś 2lata i mi przeszło.
Wiwat Mediolan! Nasi tu byli! Bo jak inaczej wytłumaczyć nazwisko Włocha, które jest niczym innym, jak staroświeckim słowiańskim imieniem?

A poza tym nie miałam chłopaka jak Notte czy Natale. Jedynie znam to uczucie pod adresem moich starszych sióstr i rodziców . Którzy notabene jakieś 2 lata temu postanowili wyjechać do Grecji bo uznali, że ich córki są na tyle dorosłe ,że dadzą sobie radę z domem oraz rachunkami i tego typu sprawami. Przynajmniej mamy z nimi kontakt na fb. Bo spotkanie rodzinne nastąpi na Natale Święta Bożego Narodzenia i nasze urodziny (Almeno abbiamo contatto con loro su fb . Perche la prossima famiglia riunione si svolgerà probabilmente per Natale e i nostri compleanni. )Więc niech się zastanowię co to jest miłość i może zacznę tak …
Od czego by tu zacząć... Cóż, coraz bardziej cieszę się, że nie znam włoskiego. Kolejna kwestia: mamy tutaj coś w rodzaju eurosierot. Nie wiem, czy dziewczęta dwa lata przed czasem akcji były pełnoletnie, ale jeśli nawet, to aż dziwne, że żadne służby się nie zainteresowały – skoro Rossa nie jest pełnoletnia, rodzice nie mogli tak po prostu zostawić jej u sióstr, bo w każdym kraju istnieje coś takiego jak prawo do opieki nad dzieckiem. Wysłanie dziecka do babci na dwa tygodnie to jedno, ale zostawienie go u rodziny na kilka lat to zupełnie inna sprawa. Po trzecie: czy ktoś jest w stanie mi wytłumaczyć, dlaczego autorka tak zawzięcie, a zarazem bezcelowo próbuje zaszpanować znajomością włoskiego, która jest, jak zgaduję, niezbyt zaawansowana?
Gdzieś wyżej jest wspomniane, że mają 19, 20 i 21 lat, co oznacza, że najmłodsza dwa lata temu była jeszcze nieletnia. Nawet jeżeli najstarsza została ustanowiona jej prawnym opiekunem, to nie ma bata, żeby jakiś urząd do spraw nieletnich czy inna opieka społeczna nie wzięły pod lupę rodziny, w której rodzice zostawiają nieletnie dziecko z ledwie pełnoletnimi siostrami, bo uważają, że „sobie poradzi”. Kwestia utrzymania całej trójki i ich ogromnego — jak wynika z tych nieporadnych opisów — domu wymaga oddzielnej analizy. A auuutorkowy włoski jest... cóż, taki jak całe to opko.

[tutaj wstawiona typowa rozprawka na polski przeciętnego gimnazjalisty wypowiadającego się na temat miłości – kolejne cięcie]
-Nareszcie koniec. Z całym szacunkiem do profesora Sonni Vanzi, ale dał bardzo trudny temat pracy domowej. Mogę wracać do domu. Spójrzmy na zegarek w komórce. Jest godzina 16.30 .
Rossa wstaje z ławki i idzie w kierunku domu….

Rozdział 8

…W tym czasie w casa sióstr Vento gdy Rossa myśli nad pracą domową z włoskiego. Natale myje naczynia po obiedzie.
-Notte uderza się dłonią w czoło: Rany! Jak mogłam zapomnieć ze jest wrzesień i, że Rossa ma szkołę?! Ja się pytam się jak ?!
To tak à propos jakości opieki dwudziestolatki nad młodszą siostrą. Inna sprawa, że skoro ta cała Rossa ma 19 lat, to trochę długo do szkoły chodzi.

-Natale: Notte uspokój się. Proszę cię bardzo. Miałaś prawo zapomnieć, naprawdę. Dzisiejszy dzień to dzień pełen wrażeń. Najpierw Koncert Il Volo, potem chłopaki nas odprowadzili pod sam dom, jeszcze później wieści o Francesce. I dodaj sobie fakt, że zaprosili nas na fb i dalin swój adres zamieszkania.
- Notte: Może masz rację Natale. Idę pograć na pianinie.
-Natale: Ok. A co zagrasz?
-Notte: Chyba ,,Adagio’’
-Natale: Fajnie. Ja już kończę zmywać naczynia. Więc pójdę do pokoju i się spakuję choć mamy dopiero 14 września.
Tak bardzo naturalnie i realistycznie brzmiąca wypowiedź. Autorka nie zna innych sposobów na przedstawienie czasu akcji?

-Notte: Ok. To idę grać.
Notte wychodzi z kuchni i kieruje się na schody (donna) pierwsze piętro .Wchodzi po ich kamiennych stopniach. Schody są kręcone. Mają 36 stopni. Wic chwile schodzi zanim wejdzie do góry. Notte jest już na górze. Jest rozwidlenie. Notte kieruje sięna lewo od schodów.
Idzie do pokoju zwanego salą muzyczną, ponieważ stoi tam wiele instrumentów. Dziewczyna podchodzi do ostatnich drzwi na końcu holu. Trzeba pamiętać, że drzwi są dębowe ze srebrną obracającą się gałką.
A po co trzeba to pamiętać? Te konkretne drzwi są jakimś ważnym elementem fabuły, że narrator tak bardzo zwraca na nie uwagę? 
Niech da też o sobie znać logika: trzy siostry porzucone przez rodziców, które muszą radzić sobie całkowicie same. Ich dom to wręcz willa, ponadto posiadają „wiele instrumentów”. Nie jest niestety określone, ani ile ich jest, ani jakiego są rodzaju, ale jeśli to nie jest kolekcja trójkątów i cymbałków, instrumenty te mogą stanowić równowartość kilkunastu, może nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych, bo sprzęt do robienia muzyki nie chodzi za grosze ani tym bardziej nie jest tani w utrzymaniu. Skąd one mają na to wszystko pieniądze?

Ragazza przekrecca gałke i wchodzi do pokoju. Kieruje się od razu do pianina i zaczyna grać :,,Adagio’’ ,, Cztery pory roku’’ Vivaldiego,,Tocata’’ Johanna Sebastiana Bacha.
-Notte:Dobra wystarczy tego jest 16. 30 pora spakować rzeczy do wyjazdu. Idzie do pokoju który jest umeblowany w meble koloru księżyca i jego kształcie. Zajrzyjmy do szuflad i szaf czy coś mam na wesele i ślub Francesci. Karmelowa suknia zbyt luźna , szafirowa zbyt wyzywająca, Złota jak najbardziej. Skromna i na tyle z małym dekoltem żeby nie wzbudzać jakiś akcji i zainteresowania. Szczoteczka , kosmetyki , piżama z myszką miki lądują w czarnej torbie z Adidasa. Jeszcze jakieś ubranie na zmianę. Bluzka biała, czerwone spodnie. Szpilki koloru złotego.Gotowe.
Ponieważ stroje na wesele zwija się w rulon i wciska do torby. Już widzę jej minę, gdy dwie godziny przed ślubem wyciągnie stamtąd tę sukienkę i zobaczy, w jakim jest stanie.

W tym czasie gdy Notte poszła grać Natale wyciera blaty.
-No prawie koniec … Tylko niech ta kropka brudu zniknie i… Już. Teraz pójdę pograć do pokoju i porysuję sobie. Jeszcze nie wiem co ale coś porysuję.
Natale: Wychodzi z kuchni i idzie na schody. Wchodzi po nich i kieruje się w przeciwnym kierunku niż sala muzyczna.
-,,Jak to dobrze mieć w pokoju swój instrument oprócz w sali muzycznej. ‘’
Wchodzi do zielono- czerwonego pokoju umeblowanego w meble w kształcie gwiazd z balkonem na wyjście ze schodami do ogrodu i na jego widok. Przez ten balkon jej ściana przypomina scenę z ,,Romea i Julii’’ jedynie nocą brak Romea. Wtedy to było by jak w Romeo i Julii.
Bo kiedy jest tylko Julia, nie będzie Romea i Julii, bo nie ma Romea. Logiczne.

-Zajrzyjmy do s szafy. Wiśniowa jak najbardziej. Do tego spodnie niebieskie i żółta bluzka, piżama z Smerfetką, szczoteczka do zębów , kosmetyczka z kosmetykami. Jeszcze szpilki czerwone plus buty na obcasie kolory zielonego. I już zrobione. Gotowa.
Dlaczego pakują się dziesięć (no dobra, powiedzmy, że naciągane siedem) dni przed wyjazdem i chowają w torbach rzeczy codziennego użytku? Mają zamiar odpuścić sobie używanie wszelkich środków higieny osobistej aż do wyjazdu, czy codziennie będą wszystko z tych toreb wyjmować, a potem pakować je z powrotem?

Pora porysować. Zajrzyjmy do katalogu zdjęć pragnących być narysowanymi… O zdjęcie Giacomo Puccinniego chce być narysowane. No to dobrze. Rysuję już. Rysuj, rysuj wesoły domisiu…
Rossa wraca do domu i otwiera drzwi. Wchodzi do środka. Kieruje się na chody do góry. Wchodzi po nich na piętro. Idzie korytarzem do swego królestwa. Otwiera drzwi pokoju i zapala światło. Zamyka drzwi. Podchodzi do regału z książkami i sięga po ,, Upiora Opery’’ autorstwa Gastona Leroux. Siada w swoim ulubionym fotelu w kształcie róży o barwie czarnej i zaczyna czytać.
Wiem, że naprawdę się już czepiam i brakuje mi słów w niektórych momentach, ale teraz trudno mi ocenić, co jest w tym opku bardziej tragiczne: dialogi czy opisy.
Czy konstrukcja akcji (o ile można w tym przypadku użyć tego słowa), czy może bohaterowie... Wybór jest duży.

Nagle słyszy za oknem muzykę i śpiew. Postanawia zobaczyć kto to występuje pod jej oknem. Śpiewa Marcus Algieri ,który gra na gitarze i śpiewa ,, Musica Proibita’’. Marcus Algieri to 20letni chłopak ze szkoły do której chodzi Rossa .
W takim razie jest z niego prawdziwy szkolny weteran, a dyrektor musi być dla niego nadzwyczaj wyrozumiały, ponieważ obowiązek szkolny we Włoszech obejmuje osoby do piętnastego roku życia, a ostatni etap szkolny kończy się przeważnie w wieku lat siedemnastu.
Może nie chce się z nim rozstać, bo to jego ulubiony uczeń?

Kapitan ( gwiazda)drużyny piłki nożnej i kapeli szkolnej. Ma blond włosy, niebieskie oczy , 190 cm wzrostu , atletyczną budowę ciała. Uśmiech Apollinna. Głos jak Andrea Bocelli (dyskutowałabym, czy to komplement). Innymi słowy obiekt pożądania płci pięknej w szkole. Ale od pewnego czasu jest zaineresowany Rossą.
Zaskakujące... No bo kim innym miałby się interesować, jak nie główną bohaterką?

-Rossa układa w głowie zdanie o treści: No pięknie jeszcze tego tutaj błazna mi brakowało na głowie. Rosa otwiera okno. Marcus przestaje grać i śpiewać na jej widok.
- Algieri nie mam zamiary oddać ci swego serca! Ile razy mam mówić ?! Wynoś się zanim powiem Sancho Pansie by wywalił cię ze szkoły.
Odnoszę wrażenie, że autorka próbuje przed nami grać tzw. turbointelektualistkę i wali nawiązania do klasyków różnych dziedzin sztuki gdzie się tylko da (w wyciętym fragmencie zawierającym rozprawkę na polski było tego z milion), jednak nie wychodzi jej to najlepiej.

-Marcus: Rossa weź. Dziś list ci napisałem, lato zbliża się więc chciałem powtórzyć Tobie jeszcze raz : Zawsze z tobą chciałbym być! Tylko we dwoje! Zawsze z tobą chciałbym być! Kochaj mnie za to! Zawsze z tobą chciałbym być!
-Rossa: O! Mio Dio! Pieta’! Litości! Z choinki żeś się urwał?! To już jest bezczelność i nachodzenie. Spadaj na drzewo ! Bo rzucę cymś w ciebie?!
I zrzuca mu na głowę doniczkę z kaktusem na głowę. Ale fata chciały, że doniczka spadła na chodnik a nie na głowę truciciela głowy.
Głowa truciciela głowy wywinęła się szybkim saltem.

-Rossa pójdę tylko dlatego że tak pięknie prosisz. A dla mnie każde twe słowo to rozkaz. Zobaczymy się jutro w szkole.
-Ty chyba sobie żarty stroisz ze mnie?!
Marcus idzie do domu swego. Rossa zamyka okno. Rossa zaciska dłonie w pięści.
-Musze , musze zaśpiewać piosenkę z bajki ,,Herkures’’ pt,, Ani słowa’’.
Herr Kures to bohater niemieckich mitów, legend i podań ludowych.

Zaczyna śpiewać:
[tekst]
To jest tak naciągane i sztucznie dramatyczne, że aż się niedobrze robi.
Scena jak z bajek Disneya o księżniczkach.

Gdy jest pod koniec ostatniej zwrotki kładzie się na łóżku , przykrywa się kocem i widzi przed oczami piękne kolory mlecznej czekolady i słyszy w głowie aksamitny baryton mówiący : kocham cię. Z tą wizją zasypia.
Nie wiem, czy pospolity brąz można uznać za „piękne kolory”, tym bardziej, że wielu osobom barwa ta może skojarzyć się bardziej ze sraczką, niż z czekoladą.

W tym czasie jak Rossa dyskutuje z Marcusem Natale i Notte wychodzą z pokoi zaciekawione hałase. Zatrzymują się na korytarzu naprzeciwko siebie. Posyłając porozumiewawcze spojrzenie.
-Notte: Czyżby w końcu Rossa miała adoratora?
- Natale: najwyraźniej tak. Na dodatek upierdliwego i mało inteligentnego. Biedactwo tacy są najgorsi. Jakoś sobie poradzi. Ciekawe jak to rozegra?
- Wróćmy do siebie, żeby nie nabrała podejrzeń , że my wiemy.Chyba rozumiem czemu nic nie mówiła nam o nim. Dobrej nocy Natale. Buonanotte Natale.
- Buonanotte Notte.
Dziewczyny wracają do swoich pokoi. Kładą się na łóżkach i choć nie wiedzą o tym, że do snu wybrały tą samą piosenkę.. Tą piosenką jest mianowicie,, Beatiful that way’’ . Zasypiają w jej taktach.
Wyobraziłam sobie zasypianie w taktach jako spanie na łóżku w pięciolinię, którego ramę stanowią kreski taktowe.

Rozdział 9 cz.I Sny

Rossa śni że znajduje się na polanie. Szum rzeki, drzew, ptaków śpiew. Czuć zapach kwitnących kwiatów. Siedzi na kocu, na trawie w cieniu drzew. Zasłuchana w świergot ptaków nie słyszy kroków. Za jej plecami dochodzi powitanie i pytanie po włosku i hiszpańsku:
-Cześć piękna dziewczyno. (Ciao bella ragazza. Hola guapa chica.) Mogę się przyłączyć? ( Posso parte cipare? Te puede acopar?)
Rossa odwraca się w tamtą stronę i widzi kruczoczarną czuprynę i piwne oczy w odcieniu mlecznej czekolady i nieśmiały uśmiech.
-Ciao Gianluca! … Eee… To znaczy usiądź proszę. ( Si prego di sidersi. Estas sentando por favor.)
Gianulca ma bowiem osobowość mnogą lub został opętany, przez co mówi w dwóch językach jednocześnie.

-mówi Gianluca- Dziękuję bardzo. ( Molto grazie. Muchas gracias.)- po czym dodaje z łobuzerskim błyskiem w oczach- Ślicznie wyglądasz w tej z tej piżamie z Bambim.
-Rossa cała się rumieni- Co takiego ?! No ładne kwiatki ! Piżama z Babim na spotkaniu z tobą.
-Gianluca patrzy jej w oczy i mówi uwodzicielskim barytonem- Nic nie szkodzi. Jesteś taka urocza kiedy się rumienisz. Wyglądasz wtedy jak dojrzała wiśnia, taka błyszcząca i soczysta, że chciałoby się ją zjeść. Naprawdę śliczna jesteś.
-Rossa roześmiana mówi- Skoro już takie głupstwa gadasz to może zjedzmy te owoce. Co?
- Wcale nie gadam głupstw. Dobrze nazbierajmy trochę tych czereśni z drzew. Weźmy ten koszyk i wrzucajmy do niego owoce.
Dla informacji autorki: to, że czereśnie i wiśnie wyglądają podobnie nie oznacza, że są tym samym.

Idą w kierunku drzew. Stoją pod czereśnią. zrywają owoce i wrzucają do koszyka. W pewnym momencie Rossa traci równowagę i Gianluca jakimś cudem zdąża ją złapać w porę. Rossa nie chcący go przewraca na ziemię. Turlają i śmieją się. Gdy się w końcu zatrzymują są dobre 2 metry od drzew. Gianluca leży na trawie a Rossa na nim. Słońce zajaśniało, ptaki zamilkły, wiatr ucichł. Rossa ma twarz parę centymetrów od twarzy Gianluci. Gian dostrzegając wysunięty kosmyk włosów opadający na twarz Rossy, niby od niechcenia chowa go za jej ucho i wraca dłonią do jej policzka. Leciutko podnosi się na łokciu i zbliża do twarzy Rossy. Widzi w jej oczach nie me tylko jej zrozumienie i niedowierzenie. Jest parę mm od jej ust. I gdy w końcu ich usta się spotykają świat staje w miejscu.
Natale śni. Ciemność. Zimno. Kamień. Czuć kamienną ścianę.
-Jestem w wieży. ( Io sono in nellla torre. Yo en nella torre.) Słyszę ryk.
Podchodzę do małego okna. Widzę przez okno smoka.( Io so con la finestra un drago. Yoveo por la ventana un dragon.)
Lata na skrzydłach wokół wieży . Ma muskularne łapy, wielki łeb, jest w ogóle olbrzymi. Jest pomarańczowy jak płomień ognia. Wtem zatrzymuje się. Utkwił wzrok w pewnym punkcie na środku placu. Coś tam lśni i się porusza. Dostrzegam jeźdźca odzianego w złotą zbroję na śnieżnobiałym rumaku. Pędzącego do smoka. Smok wzbija się wyżej na niebie i robi zwrot pikując jak jastrząb w kierunku ziemi. Otwiera paszczę i wybuchają płomienie. Rycerz zasłania się tarczą w złote lilie oplatające serce. Płomienie go nie dosięgają. Smok odlatuje by ponowić atak. Smok wraca Rycerz atakuje smoka w sposób niekonwencjonalny bo nie mieczem przytroczonym do pasa a muzyką płynącą z jego ust i serca. Rycerz śpiewa ,,We are the champions’’ z bajki ,,Kurczak mały’’.
„We are the champions” z bajki ,,Kurczak mały’’... Chyba czas umierać.
W takich momentach niektórzy umarli przewracają się w grobach tak zawzięcie, że naukowcy powinni zdefiniować termin „padaczki pośmiertnej”.

-Chwila momen… Znam ten głos… To niemożliwe by był to…
Smok odlatuje na dobre. Drzwi w wieży się pojawiają, a ja mogę wyjść z mojej samotni. Wychodzę z wieży i pędzę jak głupia na spotkanie memu wybawcy po schodach. Ten na głos kroków odwraca się i zdejmuje hełm i zsiada z konia. Wiatr rozwieją mu włosy.
Chciałabym zobaczyć włosy rozwiewające wiatr, bo jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić.
To są kosmyki, które dmuchają pod wiatr.

Kto okazuje się być mym rycerzem na białym koniu? I kogo widzę…
- Ciao Ignazio!
Wpadam w jego objęcia.
- Ciao gwiazdo moja.( Ciao mia stella.)
-Jak ty tu trafiłeś?
- Och… Za twoją tęsknotą i strachem podążyłem. To ty mnie tu wezwałaś, więc jestem.
-Acha. Gdzie do diaska podziały się moje maniery …Dziękuje za uratowanie mi życia.
- Bardzo cię proszę. Ratować takie damy opresji to dla mnie czysta przyjemność. I pięknie wyglądz w tej zielonej sukni. Wyglądasz jak księżniczka.
-Kurczę. nie mam jedwabnej chusteczki by ci dać w podzięce zgodnie z tradycją.
- Nic nie szkodzi. Ważne ,że jesteś. Dla nagrodą wystarczającą jesteś ty. Bo cię kocham.
- Co takiego powiedziałeś… że mnie …
- Kocham cię Natale Vento. Czy to takie straszne, że taki wielkolud kocha taką dziewczynę.
Według różnych źródeł Ignazio ma 182 albo 183 cm. Wnioskuję, że akcja toczy się wśród krasnoludków, bo w normalnym świecie mężczyzna o takim wzroście mieści się w górnej strefie stanów średnich.
Potwierdzam, krasnoludki. Albo Smerfy. To skojarzenie nasuwa już nazwanie wzrostu 170 cm u mężczyzny „wysokim”.

- O Mamo !? Ja po prostu nie mogę w to uwierzyć ! to sen nic więcej. Jakże bym chcicała KWIIIK!!! Freudowska pomyłka roku! by był prawdziwy.
- Owszem to sen ale za pomocą niewytłumaczalnej magii zdołałem znaleźć się w twoim śnie i ci to wyznać bo nie wiem czy zdołałbym to zrobić w realu. Wiedz, że zawsze przy tobie jestem w śnie czy w rzeczywistości, w smutku i szczęściu. Wystarczy że pomyślisz o mnie i się pojawię.
- Ojej uszczypnij mnie proszę albo nie pocałuj .
Dobrze, nie pocałuję, skoro tak ci zależy.

-No wiesz już myślałem że nigdy nie poprosisz.
Ignazio bierze ją w ramieniem do góry a drugim bierze jej twarz delikatnie w dłoń i pochyla się i powoli zbliża się do jej ust.
Jednym ramieniem ją podnosi, drugim ramieniem bierze jej twarz w dłoń... Ktoś potrafi sobie wyobrazić budowę ciała tego człowieka?

I Gdy ich usta spotykają się gwiazdy nagle się pojawiają i migoczą jaśniej jak dla nikogo bardzie na ziemi.
Notte nie potrafiła zasnąć i przewracała się z boku na bok. Jednak kiedy w końcu zapadła w głęboki sen, przyśnił jej się Piero. Szli obok siebie, w ciepły wieczór i nagle Piero wyciągnął do niej swoją dłoń, którą chwyciła i opletli swoje palce jakby byli przyjaciółmi-przynajmniej tak jej się wydawało, gdy wstała rano. Nie rozmawiali ze sobą i szli nawet nie wiedząc dokąd, ale przy nim czuła się bezpiecznie i wiedziała, że nie grozi jej przy nim żadne nie bezpieczeństwo. kątem oka widziała jego twarz, z której nie mogła nic wyczytać. Czy myślał w tej chwili o niej, o nich???Piero był tajemniczy. Wtedy zadzwonił budzik i cały czar snu prysnął jak bańka mydlana.

Rozdział 9 cz. II Sny

Piero śnił. Był na torze wyścigowym Formuły 1.Konkretnie pędził ponad 200 km/h w czerwonym aucie. Minął właśnie kolejne okrążenie gdy czarne auto go wyprzedzało. Nacisnął pedał gazu. Przyśpieszył bo było to ostatnie okrążenie. Reszta przeciwników została w tyle tylko został ten czarny wóz. Ostatnie 10 m. Czarny samochód próbuje uderzyć w czerwony samochód Piero. Piero wymija czarny samochód slalomem. Mija metę i sen ulega zmianie...
... Piero znalazł się w parku. Na środku ścieżki stała ona- Notte. Patrzyła się na wiewiórki skaczące po drzewie.
-Piero-Ciao la mia stella e la mia luna (Czesc moja gwiazdo i moj ksiezycu.)
-Notte-Dio mio!(Rany boskie!)Przestraszyłeś mnie?!
-Piero z łobuzerskim uśmiechem rzecze-Wielu ludzi mówi mi ze podobieństwo jest olbrzymie.
Gdyby wielu ludzi mówiło mi, że jestem podobna do ran, umówiłabym się na operację plastyczną.
Spróbowałam wyobrazić sobie człowieka podobnego do ran i przed oczami stanęło mi to:


-Nie żartuj sobie tak. Z Boga nie wolno kpić.
A wystarczyło poprawnie przetłumaczyć „Dio mio”, co znaczy „o, Boże!” albo „mój Boże”, żeby ten fragment miał jaki taki sens.

-Cerco.(Oczywiście.)
Oczywiście nie. Cerco to po włosku „szukam”.

Scuzami,prego.(Wybacz mi,proszę.)
-Bene.(Dobrze.)W sumie masz bardzo ciekawy garnitur w nutki i gdyby je właściwie odczytać to by powstała by partytura ,, 4ry pory roku’’ Vivaldiego lub ,,La lucevan le stelle’’Pucciniego (ciekawe, że wcześniej auuutorka umiała napisać ten tytuł poprawnie) albo ,,List dla Elizy’’ Beethovena.
Pan Beethoven chyba zmartwychwstał i skomponował nowe dzieło, bo do tej pory żadnego „Listu” nie stworzył.

-Kurczę no ładnie sie ubrałem na spacer po parku choć przed chwila bylem odziany w kombinezon kierowcy Formuly 1.
-Jej, nieźle aczkolwiek myślę, ze w tym ci lepiej. Dodaje, ze jest jak klawiatura fortepianu czyli biało-czarny.
-Bardzo śmieszne. Może przejdźmy się.
-Ok.
Ida sobie po ścieżce.
Przez głowę Piero biegną takie myśli:
-Już prawie zapomniałem jak to jest oddychać pełna piersią. Od dawna oddycham tylko dwoma płatami prawego płuca. Bez kamer, fleszy, paparazzich, pokazać prawdziwego siebie. Mój Boże ja przy niej mogę oderwać maskę, którą mam dla dziennikarzy, prasy, telewizji, przy Gianluce i Ignazio oraz rodzicach mimo, ze przy chłopakach jestem bardziej sobą niż przy innych.
Jaki jest cel i sens udawania kogoś, kim się nie jest, wobec najbliższych?
To nadaje tajemniczości i romantyzmu – w końcu bohaterka będzie tą jedyną, która pozna jego prawdziwe „ja”.

Ale przy chłopakach gram starszego brata (więc przestań, bo to bardzo wnerwiające jest) to też maska, ale tylko przy niej zdejmuję maskę. Czemu przy niej mogę być sobą? Przy innych jestem jak tatulowa ,,Lalka’’ Bolesława Prusa.
Tatulo Barone, jak każdy szanujący się Włoch, ma na półce kolekcję polskich pozytywistów.

 Tak, tak wielka sława to żart, książę błazna jest wart...
Notte wyrywa go z rozmyślań, mówiąc:
-O sokół na niebie.
-Faktycznie.
Niespodziewanie znaleźli się pod pergolą czerwonych róż.
-Piero pyta się nieśmiało- Notte zatańczysz?
-Notte się pyta go (no więc jak w końcu — się czy go?) - Niby jak bez muzyki?
-Znajdzie się na to rada. Przecież jestem muzykiem. Umiem nucić. Nie daj sie błagać na kolanach.
Notte skina głowę na zgodę.
-A co zatańczymy?
-Walca.
Piero obejmuje ja 1ną ręka w tali a 2gą kładzie na jej ramieniu.
Wiem, że przyczepiam się do tego już „3ci” raz. Nie znam osoby, która by w ten sposób zapisywała liczby. Moje horyzonty właśnie zostały poszerzone o wiedzę, że ludzie tak piszący istnieją.

Zaczynają tańczyć. W którymś momencie wirowania zrządzeniem losu czy tez czarowi chwili ich usta spotykają się. Gdy się oderwali od siebie, zaskoczeni, zapatrzeni w rytm swoich serc (EKG wytrwale kreśliło zygzaki) gdy w ich otoczenie wdarł się glos kukułki. Sen począł się rozpływać.
- Do zobaczenia moja mila.
-Addio amore.
-Cholerny budzik ,ze też musiał zabrzmieć w takiej chwili!?-pomyślał Piero.
Ignazio śnił na jawie jak to Ignazio. Śniło mu się, że jest wojownikiem ninja i że jest na tajnej misji. Twierdza jest pełna wartowników a on bidulek musi zdobyć szkatułkę z masy perłowej z wizerunkiem złotego smoka. Która zgodnie ze starym przekazem miała pomóc posiadaczowi w jakiś tylko sobie w znany sposób gdy ten był w potrzebie. Ale na litość boską nie myślcie tylko, ze to Złota lampa Alladyna. Szkatułkę nie zamieszkuje dżin spełniający trzy życzenia. A Lampy mógł użyć każdy człek ale szkatułki mógł użyć tylko człowiek o czystym sercu ,dobry szlachetny, roztropny, mądry, gotów do poświęcenia i… mający duże poczucie humoru plus dystans do siebie i do otaczającego go świata, krótko mówiąc, Merysójka płci męskiej zwana też Gary Stu, gdyż gdyby szkatułka wpadłaby w nie powołane przyczyniła by się do zguby ewentualnego posiadacza w niewiadomym skutkiem.
Ignazio wspina się po ścianie twierdzy używając wnęk w ścianie. Pomału zbliża się ku końcowi wspinaczki na wieżę . Jest już na podłodze wieży. Usłyszał jakiś rumor.
-Ignazio-Diabli nadali. Cholerni wartownicy, że też musieli wyleźć teraz.
Za przeciwległej ściany budynku faktycznie idzie pięciu strażników.
-Dobra biegusiem do wejścia i postarać się znaleźć w komnacie gdzie jest szkatuła. Ignazio szybko przebiega pod nosem strażników i już jest przy otwartych wrotach. W
Chodzi do środka i widzi … olbrzymią liczbę schodów.
- No nie schody tylko nie one… Mamo czemu musiałaś wygadać schody . Litości. Dobra szybko trzeba po nich wejść i tyle.
Dlaczego ma pretensje do swojej mamy, że wygadała mu schody?

Ignazio wchodzi po nich na piętro i widzi drzwi do pokoju szkatuły. Robi krok do przodu i płyty podłogi odrywają się od siebie. I poruszają się do góry w dół wszerz i wzdłuż.
-Co to ma być.. Gwiezdne wojny czy co?! Ja Mocy przyciągania płytek nie mam. Dobra chybqa trza skakać by się dostać do wejścia do pokoju.
Leci jedna płytka i skacze na nią na drugą i tak dalej. W pewnym momencie ślizga się na jednej i się osuwa z niej. Z spod spodu wychodzą barierki, chwyta się ich i wczołguje na płytkę. Już jeden skok zrobić i jest na miejscu. Skacze. Już jest na stałym gruncie przy drzwiach i okazuje się, że drzwi są zamknięte. Na szczęście Ignazio umie używać wytrychów (zawsze ma przy sobie kilka, jak to muzyk) i otwiera drzwi. Wchodzi do izby. Idzie do szafy znajduje tajną skrytkę i zna kod. Kod skrytki ma brzmi: memento cuore. Skrytka się otwiera i pokazuje się szkatułka.
-Nareszcie. Pora wracać. Co jest, czemu czuje strach w sercu mym?
Zgaduję, że powyższe to opis jakiejś gry.
To tylko quest poboczny.

Ale najwyraźniej Morfeusz ma inne plany wobec Ignazio bo przenosi gdzie gdzieś indziej.
Przenosi go Na plac zamku .
-No nie jak znowu mam się wspinać to chyba zaraz bendę chudy jak patyk.
Ignazio słyszy rżenie konia i jakby ryczenie jakiegoś dużego gada. I faktycznie w jego kierunku kłusuje śnieżnobiały koń. A na ubraniach Igny pojawia się złota zbroja i tarcza w dłoni ozdobiona złotymi liliami oplatające serce oraz miecz przytroczony do pochwy. Koń staje przed nim i strzyże uszami. Igna go dosiada i jadą tylko koniowi w znanym kierunku. A koń kieruje się na wieżę.
Gadzina pojawia się na horyzoncie.
-Ekstra jestem rycerzem w lśniącej zbroi. Ciekawe kto jest zamknięty w wieży? Holender to smok. A Szwed to bazyliszek. Wielki straszny smok.
Smok zatrzymuje się na środku nieba.
-Pędzimy na sajgonki ze smoczusia.
Igna pędzi na smoka.
Smok wzbija się wyżej na niebie i robi zwrot pikując jak jastrząb w kierunku ziemi. Otwiera paszczę i wybuchają płomienie. Rycerz zasłania się tarczą w złote lilie oplatające serce. Płomienie go nie dosięgają. Smok odlatuje by ponowić atak. Smok wraca. Rycerz atakuje smoka w sposób niekonwencjonalny bo nie mieczem przytroczonym do pasa a muzyką płynącą z jego ust i serca.
Atakowanie mieczem przytroczonym do pasa też jest raczej nietypowym sposobem walki. Miecz dyndający w pochwie nie ma zbyt wielkiego zasięgu ani skuteczności.

-No spiewamy ,,We are the chempions’’z ,,Kurczaka małego’’
Smok odlatuje na dobre. Drzwi w wieży się pojawiają. Wychodzi Natale z wieży i pędzi jak głupia na spotkanie swemu wybawcy po schodach. Igna głos kroków odwraca się i zdejmuje hełm i zsiada z konia. Wiatr rozwieją mu włosy.
To nie literówka. Dlaczego to nie literówka?! Dlaczego rozwiewające wiatr włosy to nie literówka?!

Kim okazuje się dama w tarapatach.
-Natale?!
Natale wpada w objęcia Ignie.
- Ciao Ignazio!
Ciao gwiazdo moja.( Ciao mia stella.) – powiedział narrator.
-Jak ty tu trafiłeś?
- Och… Za twoją tęsknotą i strachem podążyłem. To ty mnie tu wezwałaś, więc jestem.
-Acha. Gdzie do diaska podziały się moje maniery …Dziękuje za uratowanie mi życia.
- Bardzo cię proszę. Ratować takie damy opresji to dla mnie czysta przyjemność. I pięknie wyglądasz w tej zielonej sukni. Wyglądasz jak księżniczka.
-Kurczę. nie mam jedwabnej chusteczki by ci dać w podzięce zgodnie z tradycją.
Z tego co pamiętam, damy dawały chusteczki rycerzom ruszającym na wojnę, a ci składali pannom obietnicę, że wrócą, by im je oddać. Ignazio idzie się bić?

- Nic nie szkodzi. Ważne ,że jesteś. Dla nagrodą wystarczającą jesteś ty. Bo cię kocham.
- Co takiego powiedziałeś… że mnie …
- Kocham cię Natale Vento. Czy to takie straszne, że taki wielkolud kocha taką dziewczynę.
- O Mamo !? Ja po prostu nie mogę w to uwierzyć ! to sen nic więcej. Jakże bym chciała by był prawdziwy.
- Owszem to sen ale za pomocą niewytłumaczalnej magii zdołałem znaleźć się w twoim śnie i ci to wyznać bo nie wiem czy zdołałbym to zrobić w realu. Wiedz, że zawsze przy tobie jestem w śnie czy w rzeczywistości, w smutku i szczęściu. Wystarczy że pomyślisz o mnie i się pojawię.
-Tak się składa Ignazio Boschetto, ze też cię kocham.
-O żesz ty …
- Nie sądzę bym ci zdołała wyznać w realu bo jestem zbyt cicha by takie rzeczy mówić na głos.
- Ojej uszczypnij mnie proszę albo nie pocałuj .
-No wiesz już myślałem że nigdy nie poprosisz.
Ignazio podnosi ją w ramieniem do góry a drugim bierze jej twarz delikatnie w dłoń i pochyla się i powoli zbliża się do jej ust. I Gdy ich usta spotykają się gwiazdy nagle się pojawiają i migoczą jaśniej jak dla nikogo bardzie na ziemi.
Ale to już było... w poprzednim rozdziale.
Kolejny fenomen: autoplagiat. Autorka pisze kolejne sceny poprzez kopiowanie tych wcześniej przez siebie stworzonych i zmienia tylko imiona.

Gianluca śnił smacznie. Chcecie widzieć czemu smacznie?
Właśnie zjadł Nuttelowego potwora mającego 2 metry wzrostu. I czyż taki sen nie może być pożywny i wyśmienity?
To, czy Nutella jest pożywna, jest raczej kwestią sporną...

To ja może zacznę od początku a nie od środka. No dobra ustaliliśmy już, że Gianluca śnił ale zanim przybyła potwór śniło mu się, że jest na swoim koncercie i że ktoś pomylił się i zamiast puścić mu muzykę ,,La Danza’’ Rossinigo dał muzykę metalową. Czego kompletnie nie słucha i chyba prędzej by gardło zdarł sobie. No cóż trzeba improwizować. Ignazio i Piero się patrzą na niego jak na barana bo zachodzą w głowę jak ma zamiar się ratować. Bo dobrze widzą że improwizacja nie jest domeną Gianluci tylko profesjonalizm.
Profesjonalizm to również umiejętność radzenia sobie w sytuacjach nagłych, trudnych i nietypowych.
Ej, podkład to tylko muzyka. Jeśli rytm, melodia, tonacja i metrum się zgadzają, można dany utwór zaśpiewać dosłownie w każdy sposób. A metal nie oznacza growlu, ba – growl pojawia się tylko w kilku podgatunkach, zaś cała reszta, stanowiąca znaczną większość, to zupełnie innego rodzaju popisy wokalne.

Gian zaczyna śpiewać ,,La danza’’ na bardziej muzykę rocken’drorową i pogranicze opery niż metalową ale lepsze to niż nic.
Rozumiem, że rozwiązanie najprostsze, czyli przeproszenie publiki za pomyłkę i poproszenie dźwiękowca o włączenie właściwego podkładu, z jakiegoś powodu nie wchodziło w grę.
Mnie bardziej zastanawia, czym jest „muzyka rocken'drorowa”, bo takiego zapisu jeszcze w życiu nie widziałam. 

Na szczęście tłum fanek jest zachwyconych bo oszołomił je swoim podobieństwem do Elvisa Presleya.
Hospody pomyłuj, w czym Gianluca jest podobny do Presleya?! Jeżeli już kogoś przypomina, to prędzej Julia Iglesiasa.

 Występ dobiega końca. Chłopaczyna schodzi ze sceny. Podchodzi do chłopaków ciężkim krokiem . Ignazio i Piero spoglądają na niego z dużym oszołomieniem ,nie dowierzeniem i szacunkiem. Klepią go po plecach.
-Chłopaki mówią zgodnym chórem- To było najbardziej obłędne wykonanie piosenki do tej pory u ciebie. I dużą masz odwagę, że nie straciłeś głowy tylko zrobiłeś to tak jak czułeś i co miałeś zrobić wykonałeś. –w tym momencie psują efekt – Szkoda że nie miałeś tego łobuzerskiego spojrzenia co zwykle wtedy było by super.
-Dzięki ale może byście sami spróbowali co?
-Nie dzięki.
-Pora wracać do domu.
-Mam nadzieje, że nic podobnego mi się nie wydarzy.
Wtem zmina scenariusza i Gianluca staje w oko w oko z potworem. Gdy potwór go dotyka Gianluca i się cofa Gian odruchowo sprawdza miejsce dotknięte. Zbiera na palec maź i wsadza do ust.
Już wiem, dlaczego nie może znaleźć dziewczyny — na myśl o pocałunku z facetem wsadzającym do ust palec umazany nieznaną breją mam dreszcze, bynajmniej nie podniecenia.
Przypomniała mi się moja pani od chemii z liceum. Za coś takiego zamordowałaby go gołymi rękami.

Tą mazią jest Nutella.
-Nutella pycha! Takiego potwora to się nie boję!
I Gian zaczął gonić potwora dopóki nie zagonił go do olbrzymiego słoika. A jak go zagonił w słoikowy róg to zaczął go zjadać.
I tak się kończy bajka go Nuttelowym potworze.
I opko też się kończy, chwalić boginię. Aha, wiadomość z ostatniej chwili: Gianluca się zaręczył. Co, jak można przypuszczać, zniechęci auuutorkę do kontynuacji pracy tfurczej i robienia groteskowych przygłupów z Bogu ducha winnych artystów.

wtorek, 10 stycznia 2017

21. Słowiańska Liga Rugby, czyli merysuizm za Piasta Kołodzieja cz. 2

Witamy serdecznie w nowym roku!
Miano pierwszej analizy w tym roku przypadło drugiej części naszego bardzo edukacyjnego opka o Słowianach. Z tego odcinka dowiecie się między innymi, jak rozpoznać Posejdona w tłumie wieśniaków i czym jest prawdziwe poświęcenie dla sprawy. Oprócz tego poznacie również praktyczne sposoby na ugłaskanie wilkołaka i wkurzenie leszego. Nie przedłużając: miłego czytania!

Analizują: Nikelaine, Az i baba_potwór

Rozdział 4 - Ja, ty i on oraz ten dziwny grubas
Ten tytuł sprawił, że już totalnie wczułam się w  klimat.
A tytuł ten, jak się już wkrótce przekonamy, jest randomowo wybraną wypowiedzią bohaterki i nijak się ma do ogólnej treści rozdziału.

Po wysłuchaniu ich marnych tłumaczeń jak najszybciej dosiadłam Ozdóbki i pognałam przed siebie. Znaczy klacz biegła, ja siedziałam na niej.
Co koniecznie trzeba podkreślić, bo czytelnik mógłby pomyśleć, że Dużyźń biegnie, siedząc na koniu.
Woltyżerkę uprawia, znaczy się.

Przez ucieczkę straciłam trzy bukłaki z wodą i kamień do rozpalania ognia. Mówi się trudno zdobędę coś w pierwszej wiosce. W tedy cieszyłam się raczej z odejścia od tych świrów.
Chwila, moment. Podsumujmy (takie małe przypomnienie z poprzedniej części analizy). Dziewczyna ma konia, zabrała im broń, w dodatku obaj są po bitwie, więc nawet jeśli nie mają żadnych większych ran, są na pewno poobijani i cholernie zmęczeni. Dlaczego więc uznała, że trzeba uciekać jak przed uzbrojonym po zęby oddziałem wściekłych orków? Naprawdę nic nie stało na przeszkodzie, by pozbierała swoje rzeczy przed odjazdem.
Jak to nic? A gdzie podziałby się dramatyzm sytuacji? Przecież bezsensowne ucieczki i głupia utrata ekwipunku są takie ekscytujące!

To nie tak, że nie wierzę w istnienie bogów, duchów i demonów. Są moją codziennością. Wy spotykacie codziennie ludzi, mijacie ich, z niektórymi rozmawiacie nawet przez chwilę, nie musicie wierzyć w ludzi. Macie pewność, że są, jest to dla was taka oczywista oczywistość. No to teraz wyobraźcie sobie, że dla mnie w tym tłumie ludzi co mijam są też, najprościej mówiąc, potwory. Chodzi mi tu raczej o ogólne nazewnictwo tego co jest niewidzialne dla zwykłego ludzkiego oka. Większość z nich jest bardziej ludzka od nas.
Wszystko, co jest niewidoczne dla zwykłego ludzkiego oka to potwory, ale są bardziej ludzkie od ludzi. Czyżby człowieczeństwo było w oczach bohaterki czymś złym? Innego wyjaśnienia nie widzę, może ktoś ma lepszy pomysł.

I chyba właśnie dlatego nie potrafiłam tak do końca zaakceptować tego co mi powiedzieli. A powiedzieli to co już zdążyłam powiedzieć wcześniej, to o Isztar i Aresie.
W tym momencie przypomniałam sobie, jak bardzo podczas poprzedniej analizy wkurzał mnie ten narrator. Właśnie moja irytacja osiągnęła kolejny poziom – nie dość, że perfidnie spoileruje połowę wydarzeń, to jeszcze się powtarza.

Mówili, że są jakimiś, teraz nazwać by ich można egzorcystami. Zajmowali się jedynie demonami i złymi duchami. Dla mnie z kolei nie było znaczenia z czym mam się zmierzyć. W każdym razie uznałam ich za świrniętych i pogalopowałam w stronę najbliższej wioski.
Po pierwsze: Dużyźń nie może znać takiego słowa jak „egzorcysta”, ponieważ w jej języku ono zwyczajnie nie istniało. Po drugie: dlaczego ona wszystkich nazywa świrniętymi, bałwanami i debilami? Naprawdę nie da się wyrazić swojej (mniej lub bardziej uzasadnionej) pogardy w nieco bardziej... literacki sposób? Ponoć mamy do czynienia z tworem literaturopodobnym, jednak język tutaj używany nawet nie próbuje udawać literackiego. 

  Ta wioska nie była wioską, bliżej jej było do małego miasteczka otoczonego murem. Taki niby gród. Podręczniki mówią, że kiedy powstał pierwszy gród, jakoś tak ok. 940? 960? No w każdym razie były wcześniej, według mnie to trochę głupie nazwać kilka chat otoczonych drewnianymi palami od razu grodem, ale tak to wyglądało na początku. Długo się je stawiało, oj długo.
Wykształcona ta wieśniaczka, skoro i czytać umie, i łacinę zapewne zna, skoro podręczniki czytała. Choć w sumie jeśli chodzi o podręczniki, to musiałaby też podróżować w czasie, bo inaczej mogłaby czytać co najwyżej jakieś kroniki. No i research znowu leży, ponieważ najstarszym znanym nam dziś słowiańskim grodem jest Trzcinica, w której pierwsze ślady osadnictwa sięgają 2100 r. p. n. e. Google nie gryzie.

W każdym razie po dotarciu od razu zaczęłam szukać miejsca gdzie coś będę mogła zjeść. Długo nie szukałam, po pierwsze dlatego, że z byt dużo budynków to tu nie było, a po drugie dlatego, że bardzo łatwo rozpoznać takie miejsce. Przed takimi miejscami zawsze jest dużo ludzi. To taki ośrodek kultury małych miasteczek czy wsi. Przynajmniej w tedy tak było. Obecnie bywa różnie.
Co? To nie jest tak, że gdzie nie pójdziesz, tam masz McDonald's czy KFC. Wtedy nie było tych knajp i, co ważniejsze, nie było ich dużo. We wsi nie uświadczysz na bank, może w jakiejś mieścinie, ale też raczej handlowej lub portowej. Wszelkie gospody były umieszczane nie „gdzie popadnie”, jak to zwykle jest obecnie, tylko przy szlakach handlowych, mocno uczęszczanych drogach (nie bez powodu nazywano je – i nadal się nazywa – zajazdami) lub właśnie we wspomnianych miastach handlowych i portowych. W innych też by się coś może znalazło, ale podkreślam: w miastach. Na wsiach zaczęły upowszechniać się dopiero koło XIII wieku, ale śmiem przypuszczać, że akcja dzieje się najpóźniej w wieku XI.
A ja zwrócę uwagę na coś innego — zaczęła szukać miejsca, żeby kupić jedzenie. Jak wiemy, cały jej ekwipunek przepadł. Czym ona chce zapłacić za jedzenie? Ślicznymi oczkami i chamstwem?

  Zostawiłam Ozdóbkę na zewnątrz i weszłam. Było niezwykle ciepło, zdjęłam kaftan. Zamówiłam coś ciepłego do jedzenia i zaczęłam rozglądać się za wolnym miejscem. Miałam wrażenie, że są tu wszystkie osoby mieszkające w tym małym grodzie. Podobało mi się, było głośno, ciepło i pachniało drewnem, nędznym piwem oraz spoconymi ludźmi, bo dezodorantów wtedy nie mieli, a do mycia również nikt się zbytnio nie wyrywał. Zupełnie jak w domu. W końcu usiadłam na jakiejś ławie, a po chwili dostałam jedzenie. Z pierwszą łyżką strawy poczułam jak bardzo byłam głodna. Od feralnego poranka nic nie jadłam, czyli jakiś dzień z kawałkiem. Pochłonęłam jedzenie ekstremalnie szybko i zamówiłam kolejną porcję. Na razie nikt się mną nie interesował, czułam jednak na sobie kilka par oczu.
To jak w końcu, gapili się na ciebie czy się tobą nie interesowali? Zdecyduj się, bohaterko.

Nie dziwiło mnie to, ubieram się w końcu jak kapłanka. Wiecie, białe lub czerwone ubrania, do tego hafty ochronne.
Powtórzę się, ale chyba trzeba: nigdy nie istniało coś takiego jak „hafty ochronne”. Natomiast biel i czerwień w strojach to nic nadzwyczajnego. Poza tym słowiańscy kapłani – a właściwie to żercy, jeśli już mamy trzymać się nazewnictwa – nie szlajali się po świecie, tylko byli ściśle związani z osadą, z której pochodzili, i tam kończył się zakres ich działalności.

Pominę dziwnie wyglądający naszyjnik od babci i kolor moich oczu. Do tego przestałam wiązać włosy więc dla nich wyglądałam jak panna, prawie, na wydaniu.
I kolejna wtopa. U Słowian panny nosiły tzw. kosy, czyli długie warkocze oraz wianki, a nie rozpuszczone włosy. Do dziś w niektórych rejonach, głównie w Rosji, kultywuje się zwyczaj rozplatania/obcinania pannie młodej warkocza przed ślubem lub w trakcie oczepin na znak utraty dziewictwa i przyjęcia roli żony oraz gospodyni.

Przysłuchiwałam się rozmowom, liczyłam na szybką robotę i dalszą podróż. Nie lubiłam długo zostawać w jednym miejscu, jeszcze bym kogoś polubiła i miałabym problem z odejściem.
Rodzinę zostawiłaś bez większego problemu, więc nie rozumiem, w czym rzecz.

  No i siedziałam tak, jadłam i słuchałam o czym ludzie gadają. Właściwie to nie dowiedziałam się z byt dużo. Ot takie czcze gadanie starych pijaków. Ale jak to zwykle bywa w takich miejscach, a przynajmniej bywało, gawie miejska lubiła się przenosić i po chwili, czyli czwartej misce jedzenia, byli wokół mnie zupełnie inni ludzie.
Ile ona je, kto jej w karczmie tyle żarcia daje i skąd ma na to pieniądze?
Przed wejściem stoi bankomat.

Nawet ktoś się dosiadł.
Bo po co chociaż pobieżnie opisać rozmówcę i zarzucić jakimś dialogiem? Lepiej podać wszystkie uzyskane informacje na tacy.

Nie przeszkadzało mi to zbytnio. Dzięki temu łatwiej było zebrać informacje. Pierwsza rzecz jakiej się dowiedziałam to, to, że było coś świętowane. Na wesele mi to nie wyglądało, nie kojarzyłam by było dzisiaj jakieś święto, a do topienia marzanny jeszcze zostało trochę czasu. Najbardziej prawdopodobne wydawały się urodziny. Chociaż nic na nie, nie wskazywało.
Wspomnienie o zbliżającym się „topieniu Marzanny” (które samo w sobie świętem nie jest) sugeruje, że mamy luty albo marzec. Więc jedziemy. W lutym mamy Gromnicę, tydzień Welesa, Strzybóg oraz Nowolecie, w marcu zaś Jaskółkę, Szczodry Wieczór, tydzień Jarowita, Wierzbicę, święto Dadźboga, Nawski Wielki Dzień, Dziady Wiosenne oraz Jare Gody. Do wyboru, do koloru. Akurat okres zimowy jest bardzo obfity we wszelkiego rodzaju słowiańskie święta, więc i tutaj wystarczyło się odrobinę pofatygować i przynajmniej wpisać w Google hasło typu „święta Słowian” czy „kalendarz Słowian”. I znów podkreślam, że Słowianie nie świętowali urodzin, tylko imieniny (ze względu na to, że, jak już ktoś zauważył, w poprzedniej części nie wytłumaczyłam tego jak należy: u Słowian imiona nadawane były między 7. a 12. rokiem życia, w dniu w żaden sposób niepowiązanym z datą urodzin. Do tego czasu dziecko nosiło „imię ochronne” mające chronić je przed złymi mocami. To właśnie dzień nadania tego „właściwego” imienia był najważniejszym wydarzeniem i stąd też wzięła się tradycja świętowania imienin).
To by wyjaśniało, czemu nic nie wskazywało na to, że ktoś je (urodziny) obchodził! Zagadka rozwiązana.

 Kończyłam jeść gdy poczułam czyjś intensywny wzrok.
A jak on pachniał, możesz sprecyzować?

Siedział naprzeciwko mnie i popijał piwo. Zdajecie sobie sprawę jak długo w kraju produkowane jest piwo? Chociaż to co podają teraz to już nie to samo, ale dajemy radę.
Bardzo prosiłabym o wytłumaczenie mi sensu oraz treści tej wstawki. Dziękuję.
Sens już tłumaczę — trzeba wbić odpowiednią ilość słów na rozdział, takie uroki Wattpada.

Wracając do osoby przede mną. Był to starszy facet, to był ten typ obleśnego gościa, który chciał przelecieć wszystko co jeszcze nie uciekło na drzewo.
Jestem pewna, że Słowianie w ten właśnie sposób się wyrażali.
I skąd ona to wszystko wiedziała? Ja rozumiem, że pewne typy ludzi łatwo poznać po wyglądzie, ale pozory lubią mylić, a ja na myśl o „gościu, który chce przelecieć wszystko, co jeszcze nie uciekło na drzewo” wyobrażam sobie typowego bad boya rockmana. Nawet jeśli to opko podobno traktuje o Słowianach.

Miał widoczny piwny brzuch i poplamioną koszulę.
„Piwny brzuch” miał małe szanse zaistnienia w czasach, kiedy życie niemal wszystkich ludzi wypełniała ciężka praca fizyczna od bladego świtu po zmrok.
A poplamiona koszula też nie powinna być czymś dziwnym, bo proszku do prania wtedy nie mieli i jestem pewna, że zabrudzenia nie schodziły tak łatwo jak dzisiaj.

 Nie spuszczał ze mnie wzroku, a ja od tej chwili patrzyłam na niego z pode łba. W końcu jedzenie się skończyło, a ja wzięłam do ust pustą łyżkę. Przegrałam bitwę na spojrzenia gdy zdziwiona spojrzałam na miskę.
- Nowa. Kapłanka. Czego? – tak oto mniej więcej odezwał się do mnie ten stary oblech. No nie oszukujmy się, był obleśny. Tak coś czuję, że to przez niego zaczęto używać tego słowa, jakże powszechnego w czasach naszych praojców. Milczałam, zastanawiałam się co mu odpowiedzieć. – Ciekawa? – wyszczerzył się, nie miał wszystkich zębów, a te które zostały były żółto czarne, co było dość zaskakujące, bo przecież wtedy każdy normalny człowiek mył zęby dwa razy dziennie i regularnie chodził na przeglądy do dentysty.
- Nie rozumiem o co panu chodzi – powiedziałam cicho. Nie mam pojęcia czy mnie w tedy usłyszał. Ostatecznie dodałam głośniej. – Wesoło tu.
- Ano – twój słownik mnie poraża. Mów dalej ty słowny magu.
Sądząc z dotychczasowej elokwencji bohaterki, myślę, że są pod tym względem na dość zbliżonym poziomie.

– Nikt się nie spodziewał, a tu takie cudo się stało. Sama nie uwierzysz jak się dowiesz – no tak, fajnie, tyle, że ja naprawdę nie wiem. Dziad zamiast mówić dalej odszedł.
  Zanim ruszyłam się w poszukiwaniu odpowiedzi musiałam najpierw znaleźć osobę, która mi ją udzieli.
Jeszcze bardziej przydałoby się znaleźć kogoś, kto udzieli paru lekcji gramatyki i powie, że „udzielić” nie łączy się z biernikiem.

 Nie było trudno taką znaleźć, trzy czwarte osób w karczmie ledwo trzymało się na nogach, reszta ledwo siedziała, o leżeniu nie wspominając.
To brzmi, jakby nawet z leżeniem mieli problemy. Widziałam już ludzi w różnych stanach upojenia alkoholowego, jednak takiego spicia nie zaobserwowałam nigdy.
Rozumiem, że na nurtujące ją pytania mieli odpowiadać osobnicy zalani w trupa. Jakoś tak jednoznacznie wynika z powyższego.

Ostatecznie wstałam i zmusiłam się do uśmiechu. Dalej byłam głodna. Odnalazłam wzrokiem niewielką grupkę osób w moim wieku. Kilku chłopaków i dziewczyn, nic wielkiego tak na pierwszy rzut oka. Im bliżej się zbliżałam tym byłam bliżej bardziej byłam pewna, że to od nich wszystko się zaczęło. Chociaż w tamtej chwili nie wiedziałam jeszcze co.
Nie mogła więc wiedzieć, że to od nich się zaczęło, skoro nie wiedziała, co tak właściwie się zaczęło, a oni niczym się wśród tłumu nie wyróżniali.

No i może nie kończenie od wszystkich, tylko zaczynanie od niektórych, a na pewno od dziewczyny która siedziała po środku. Miała długie włosy koloru złotych kłosów, niebieskie oczy i szeroki uśmiech. Jej suknia wierzchnia była bało niebieska (jaka?), na zakończeniach rękawów i przy szyi widziałam czerwony haft. Skrzywiłam się w myślach. Będą kłopoty.
Bo...? Hafty nie działają jak naszywki na plecakach, dzięki którym wiadomo, kto komu może spuścić łomot.

- Witam ładną... - niespodziewanie zaczepił mnie jakiś chłopak. Nie skończył mówić gdyż zobaczył kolor moich oczu. – Emm...
Panie, panowie, oto mamy wręcz podręcznikowy przykład jednej z typowych cech Mary Sue: wszyscy faceci lecą do niej jak muchy do gówna.

- Dyżyźń – szepnęłam mu przy uchu.
- Emm... - wymamrotał.
- Miło mi emm... - zaśmiałam się.
Poczucie humoru w tym opku niezmiennie mnie powala.

 Postanowiłam najpierw go wypytać, a potem zbadać dziwną dziewczynę. Nie ważne jak to brzmi. – Myślę, że powinniśmy poznać się lepiej – pociągnęłam go w jak najcichsze miejsce.
  Udało mi się znaleźć ciche miejsce w rogu karczmy. Czemu to zawsze najciemniejsze kąty są takie ciche, akustyka czy co? Siedziałam i słuchałam jakie mam ładne policzki, zęby, ba nawet paznokcie wychwalał. Takie czasy, jego tyrada i tak była o wiele milsza oraz ładniej ubrana w słowa niż ostatnie teksty jakiegoś karka na temat „mojej dupy".
Czy to ja jestem jakaś dziwna, skoro lubię, kiedy ktoś komplementuje mój wygląd?

 W końcu jednak udało mi się dowiedzieć o co chodzi, wystarczyło mieć oczy innego koloru niż reszta ludzi.
Ponieważ gdyby nie miała fioletowych oczu, powiedziałby jej tylko „fajna dupa” i odszedł. 

Bo to od nich się zaczęło, powiedział, że są dużo ładniejsze od oczu nie jakiej, tylko siakiej Radosławy. Jak się szybko zorientowałam tą Radosławą miała być laska w centrum tamtego zgromadzenia.
Dowiedziałam się jaka ona jest niezwykła, jakich cudów narobiła, jaką jest teraz dobrą partią i generalnie jak cudowną laską jest.
Konkurencyjna Merysójka.
Słowiańska wersja zUego plastika.

Chociaż Emm... zapewniał, że teraz to ja mam najpiękniejsze lica.
Fantastyka fantastyką, ma swoje prawa, ale to słownictwo i tak nieznośne pomieszanie stylów mnie poraża.

Po krótkim wyjaśnieniu, że nie widzę się z młodszym odeszłam do niego. Nie miałam pojęcia ile ma lat, ale obstawiałam, że jest młodszy.
Ta logika napawa mnie nabożnym podziwem.
A szacunek Dużyźni do drugiego człowieka (a raczej jego brak) przyprawia mnie o chęć rozwalenia czegoś o ścianę.

Cudowne dziecko na pewno jest.
Z kogo? Ten chłopak jest „cudownym dzieckiem”? Ma „cudowne dziecko”?

Wróciłam do Ozdóbki. Niczego jej nie brakowało, więc zmuszona byłam sprawdzić czy za „cudownym dzieckiem" nie kryje się coś więcej.
Polska język trudna język. Trudno określić, kogo dotyczy termin „cudowne dziecko” oraz to, komu „niczego nie brakowało” – Ozdóbce, tamtej „lasce” czy „cudownemu dziecku”.

Pewnie jesteście ciekawi czemu to robię, znaczy zajmuję się tymi dziwactwami. Bo jestem w tym dobra i łatwo z tego było wyżyć. Przez te wszystkie lata nieźle się wzbogaciłam i w tych kapitalistycznych czasach żyję całkiem nieźle.
Nieźle i cholernie długo, wziąwszy pod uwagę, że początki kapitalizmu przypadły na wiek XVIII, a na ziemie polskie dotarł on sto lat później.
Ale co ona takiego robi? Na chwilę obecną tylko wnerwia, bawi się cudzymi uczuciami, wyzywa i narzeka. Ach, no i wypełnia jakieś przeznaczenie.

 Jednak nie zawsze podejmowałam się roboty, jeśli chłopi tego nie chcieli nie robiłam nic. Zależało mi na zysku, a przede wszystkim nie byłam z nimi szczególnie związana. Miałam własne problemy, jak na przykład nie wywiązywać się z przeznaczenia. A skoro o przeznaczeniu mowa, może już się domyśliliście, ale ta moja „robota" to właśnie część tego przeznaczenia. Taki los. Przez najbliższe trzy lata będzie to dla mnie tajemnicą.
Irytacja narratorem: level up. Mówi o czymś w czasie teraźniejszym, po czym wali spoiler na temat przyszłości tego zagadnienia. Rozumiem, że to popularny chwyt, jednak tak nieumiejętnie zastosowany i połączony z całą masą innych koszmarnych błędów w narracji tego opka daje efekt strasznego wkurwu.
Nie żeby coś, ale wciąż nie widzę, żeby bohaterka zajmowała się jakąkolwiek robotą...

- Witam – uśmiechnęłam się do grupki młodzieży. O dziwo również tym odpowiedzieli, uśmiechem. Z perspektywy czasu wiem, że w tedy było to naturalne zachowanie. Kiedyś ludzie bywali dużo szczęśliwsi niż teraz, może i żyli krócej, ale więcej się uśmiechali.
Po iluś latach uświadomiła sobie, że odpowiadanie uśmiechem na uśmiech było we wczesnym średniowieczu normalne? Dziewczę chyba dosyć wolno kojarzy.

- Nie widziałam cię wcześniej, jesteś w podróży? – spytała jedna z dziewczyn.
- Tak. Postanowiłam się przywitać gdy usłyszałam jakie rzeczy uczyniłaś – zwróciłam się do Radosławy.
- To miłe, dziękuję. Jak się nazywasz?
- Dużyźń.
- Usiądź z nami – jeden z chłopaków odsunął się by zrobić mi miejsce. – Nazywam się Żdan, to jest Grozin, Jarosław, Mieczysława, Stronisława, Gościwuj, Witosław i oczywiście Radosława – wszyscy po kolei kiwali głowami i uśmiechali się.
Należy się jedna pochwała, bo nie tylko na negatywnej krytyce ocena się opiera: autorka pofatygowała się, by wyszukać autentyczne imiona słowiańskie. Szkoda tylko, że odpuściła sobie ten etap, gdy nadawała imię głównej bohaterce...
Co do Mieczysławy, to nie jestem całkiem pewna, bo Słowianie nie tworzyli imion od nazw broni. Mieczysław to wymysł Długosza, który twierdził, że tak brzmiało pełne imię Mieszka. Mieczysława, siłą rzeczy, też w czasach, kiedy akcja opka się dzieje, jest mało prawdopodobna.

- Jesteś kapłanką? – spytała Stronisława.
- Musi być skoro tak wygląda – syknęła do niej Mieczysława.
Bo przecież każdy chłop ubrany na biało musi być kapłanem.
A jak ma widły, to pewnie Posejdon.

- Dajcie sobie spokój – odezwał się Witosław.
- Już mówić nie można we własnym domu – obruszyła się dziewczyna.
- Daj na wstrzymanie siostro – objął ją Gościwuj.
- Nie wiem czy słowo kapłanka dobrze mnie opisuje, ale zajmuję się podobnymi sprawami.
- A co cię tu sprowadza? Nie zrozum mnie źle, ale rzadko ktoś pojawia się w wiosce, zwłaszcza ktoś taki jak ty – Radosława spojrzała mi głęboko w oczy. Nie odwróciłam wzroku, wręcz przeciwnie, zmusiłam ją by to ona pierwsza go odwróciła.
Dlaczego każda ładna dziewczyna, która nie jest główną bohaterką i robi rzeczy inne niż zupełnie normalne z automatu staje się negatywną postacią? Niby nie jest to jeszcze powiedziane wprost, ale trudno myśleć inaczej, gdy główna bohaterka Radosławę albo nazywa dziwną (co jest śmieszne, bo to Dużyźń widzi duchy i ma fioletowe oczy), albo okazuje jej w pewien sposób wrogość.

- Jestem w podróży. Zamierzałam zatrzymać się tu na dzień lub dwa. Uzupełnić zapasy, odpocząć i może w czymś pomóc.
- Dwie pierwsze rzeczy zrobisz bez przeszkód, co do tej ostatniej to możesz mieć kłopoty. Nasza Radosława pozbyła się wszystkich złych duchów i rozprawiła się z marami nocnymi. Dzielnie chroni naszego domu.
Tylko podręcznika gramatyki nie ochroniła, złe duchy go podpierniczyły.
Chroni ich dom, ale pozostałych już nie?

To była prawda. Od dziewczyny biła silna aura, tak to najprościej nazwać. Na pewno jej energia życiowa była silna, ale nie na tyle by poradzić sobie z widmami.
Z widmami nie walczyło się aurą ani energią życiową, tylko składało się im ofiary, żeby dały święty spokój. Jeśli to już musi być coś na kształt wiedźmina, to można też powiedzieć, że czasem się jakiegoś zmutownego osiłka wynajęło. Energia życiowa plus mentalność średniowiecznej wsi średnio do siebie pasują.

Odgarnęłam włosy, a naszyjnik od babki odbił światło z paleniska. Spojrzeli na metalowy księżyc zaciekawieni, chciałam by go zobaczyli, nie chciałam by pytali.
  Na szczęście moja robota ograniczała się do powiedzenia dziewczynie co może, a czego nie. Najpierw musiałam dowiedzieć się z kont bankowych ma tą moc. Nic nie wskazywało na to by się z nią urodziła. Ale najpierw najprostsze, trzeba jej wytłumaczyć kogo może wyganiać, a kogo nie. Nie widziałam i nie wyczuwałam żadnych ubożeciów. Czułam tylko jej moc.
Kim lub czym są „ubożecie”? Dalecy krewni ubożęt?
I jakim prawem Dużyźń dyktuje innym, co im wolno?
Bo to Mary Sue.

- śliczny medalik.
- Dziękuję, dostałam ją (bo medalik była kobietą, tak jak Kopernik) od babki. Chroni mnie podczas nocnych podróży.
- Naprawdę podróżujesz w nocy? To nie bezpieczne.
- Nie z tym – dopchnęłam księżyca do Oriona, żeby zrobić miejsce ściśniętej Kasjopei.
- Musisz być ulubienicą Chorsa.
- Babka zawsze mówiła, że raczej Welsa – zaśmiałam się. Inni również, ale tylko Radosława zrozumiała o co mi chodzi.
RRRWA! Tak trudno napisać imię poprawnie? Chorosa i Welesa. O ile forma „Chors” jeszcze jako tako ujdzie, bo była gdzieniegdzie spotykana (rzadko, ale jednak), to za „Welsa” Weles powinien napuścić na nią stado bawołów. Poza tym to raczej dziwne, że osoby wychowane w słowiańskiej kulturze nie zrozumiały tej wypowiedzi.

  Siedziałam blisko kominka. Radosława zaoferowała mi nocleg, nie miałam nic przeciwko. Zostałam nawet miło powitana, chociaż mniej miłą informacją było to, że ten obleśny grubas jest z nią spokrewniony. Wszyscy już spali, tylko ja siedziałam i patrzyłam w dogasający ogień. Żadnego domowego demona, nie wiem jak sobie poradzą. Przecież taki demon to idealna ochrona domostwa! Nie wspominając, że i ognia ci pilnuje w nocy, nie od dziś wiadomo, że złe moce boją się światła.
Dzikie zwierzęta jak najbardziej boją się ognia. Złe moce mają na to wywalone.

Światło zawsze bije mrok, no ludzie! Mieszkanie w takim miejscu jest równoznaczne z samobójstwem. Z samego rana chciałam zrobić jej pogadankę.
Bo...? Tak, wiem, powtarzam się z tym pytaniem już któryś raz, ale niektórych scen nie da się skomentować inaczej. O co niby miała zamiar robić awanturę, że akurat nie mieli żadnego płodu do zakopania przed drzwiami? Poza tym żaden domowy demon nie pełnił funkcji psa obronnego, zaś domowika nie da się, nie wiem, adoptować ze schroniska „Daj Skarpetkę”. Musi przyjść sam.

  I taki mały psikus od losu w gratisie; zmory. W sumie nie tylko, pojawiły się przeróżne demony. Co jak co, ale my Słowianie mieliśmy niezłą demonologię. Jak myślicie co zwabiło je do wioski, odpowiedź jest bardzo prosta. Ja. Dobra, byłam jednym z powodów. Czułam jednak, że przybywają dosyć często w nocy. Domy nie były w końcu pilnowane.
Zmory przychodzą w nocy, bo domy nie były pilnowane? Na zmory to macierzanka i kozłek, a nie jakieś domowiki...

  Siedziałam i patrzyłam w okno. Zaczęły się jęki, piski, gwizdy. Jak ci ludzie mogą spać? Opatuliłam się kocem i wyszłam na zewnątrz. Wzmógł się wiatr. Spojrzałam na dom i wykonałam ruch dłonią w jego kierunku.
- ... opiece – wymamrotałam. – Amen.
  To co zrobiłam nie gwarantowało ich przetrwania, ale zawsze dawało jakieś szanse. Wiecie, to że prosicie swojego boga o pomoc czy wsparcie wcale nie znaczy, że takowe dostaniecie. Oni mają inne sprawy na głowie. Zajrzałam do konia. Stała i patrzyła na mnie wyczekująco.
- Zostajemy – powiedziałam i sięgnęłam do tobołka. Ten wredny koń zaczął się rzucać. – Przestań. To, że jest ich więcej niż zwykle jeszcze o niczym nie świadczy. Damy radę – złapałam jej grzywę i pociągnęłam. Tak, nie powinnam, ale tylko w ten sposób dało się ją uspokoić. No i nigdy nie ciągnęłam za mocno, tylko do naprężenia jej włosów. Czemu ja się tłumaczę, kiedy ja do was mówię ten koń od ładnych paru stuleci gryzie piach.
Dlaczego mam wrażenie, że bohaterka-narratorka nie tylko kompletnie nie szanuje nikogo ani niczego, ale ma też czytelników za bandę idiotów?

  W każdym razie zabrałam co musiałam i położyłam się na sianie. Zwinęłam się w kulkę. Ciągle coś mi wyło na zewnątrz. Jednak tak długo jak nie miało zamiaru czegoś mi zrobić nie zamierzałam działać.
  Obudziłam się przed kurami. Często mi się to zdarza w nowym miejscu. Po cichu wróciłam do domu i zajęłam swoje poprzednie miejsce. Zamknęłam oczy, coś mi nie pasowało. Czegoś brakowało. Coś było nie tak. Coś się musiało stać w nocy.
  Długo nie czekałam na wyjaśnienie tej sprawy, zapiał kogut, a zaraz po nim usłyszałam krzyk kobiety. Matka Radosławy darła się jak opętana. Czyli już wiadomo co się stało, ta idealna laleczka wyszła w środku nocy.
Bohaterska Mary Sue, od której być może zależy życie wielbionej przez wszystkich i prawie tak idealnej jak Mary, głupiutkiej blondyny: jest.
Po co wyszła? Dokąd? Dlaczego akurat tej nocy? Ja rozumiem, że Dużyźń musi w końcu zrobić coś bohaterskiego, ale w środku nocy nie wychodzi się bez powodu. Czy nasza Mary nie powinna o tym chociaż przez chwilkę pomyśleć?

Mogli ją też porwać. Wstałam i poszłam do nich. Jej matka płakała coś mówiła, przez łzy nie mogłam zrozumieć co.
- Trzeba po nią pójść – powiedziałam gdy tylko jęki na chwilę ustały.
- Wiesz gdzie jest!?
- Nie – wzruszyłam ramionami.
Tak się zachowujesz w czasie rozmowy ze zrozpaczoną matką, której córka zaginęła. Zapamiętajcie to dobrze. Nie pocieszacie, nie próbujecie jej uspokoić, tylko wzruszacie ramionami!

 – Daleko nie poszła. Jest zimno, a jej ciepłe ubrania zostały. Raczej nie będzie problemu z jej znalezieniem.
Zastanówmy się: jest luty lub początek marca. Wówczas zimy często bywały o wiele ostrzejsze i dłuższe niż obecnie, więc prawdopodobnie był mróz i leżał śnieg. Jakie więc szanse na przeżycie ma dziewczyna, która w środku nocy wyszła gdzieś w pole w cienkich ubraniach i nie wraca od kilku godzin? A jeśli ją odratują, jakie są szanse, że nie umrze z choroby lub zakażenia odmrożonych części ciała? To średniowiecze, nie ma szczepionek, przychodni ani SOR-ów.

- Musimy szybko ją znaleźć, zamarznie. Idę po ludzi – mężczyzna minął mnie. W sumie to nie pamiętam jak się nazywał. Patrzyłam na zapłakaną matkę jeszcze przez chwilę i poszłam do Ozdóbki.
- Znasz się na tym? – spytał Witosław.
- Tym się w końcu zajmuję.
- Nie wiem czy powinniśmy jej ufać, pojawiła się, a zaraz potem to się stało. Jaką mamy pewność, że to nie ona? – ktoś odezwał się w tłumie.
Wreszcie odrobina realizmu.

- Żadnej – zwróciłam się do tej osoby. Kontynuowałam. – Są dwa wyjścia, zabrali ją by zrobić z niej królową – oczywiście kłamałam. – Albo po to by ją zjeść. Nie wiem ile czasu mamy i nie wiem też co ją zabrało, ale jestem w stanie się tym zająć – tego nie byłam taka pewna. – Ruszajmy.
Dziewczyna gdzieś wyszła, a ta zakłada, że ktoś ją porwał. Nie wiadomo, kto, nie wiadomo, po co, ale robimy misję ratunkową i idziemy z widłami polować na strzygi, zamiast najpierw normalnie poszukać zaginionej w najbliższej okolicy.

  Poszli za mną ociężale, ale nie mieli innego wyjścia. Nie przeciągając, wbiliśmy w las, jechałam na koniu. Kilka innych osób też wzięło swoje kobyły. Byłam skupiona na wyszukiwaniu jakichkolwiek znaków, to nie było takie trudne. W lesie roiło się od duchów chcących wrócić do wioski. Prowadziły mnie do Radosławy. Chociaż jak tak o tym myślę, to ona mogła nazywać się zupełnie inaczej. Najlepiej pamiętam imiona swojej rodziny, ale to chyba naturalne. Właściwie to bardzo możliwe, że ci ludzie mogli w ogóle się tak nie nazywać. Nic z tym nie zrobię, minęło tyle lat, nie jestem w stanie spamiętać wszystkiego. Jedno mogę obiecać, imiona będę dobierać do epoki. Jak mi to będzie wychodzić, to zupełnie inna kwestia. Wracając do historii. Ci głupi ludzie się pogubili.
Ponieważ to normalne, że ludzie, którzy na co dzień orientują się w terenie dzięki pozycji słońca i spędzili większość swojego życia, mieszkając tuż obok wspomnianego lasu, zgubią się w nim już po kilku krokach.
I nasza wspaniała, nieomylna, genialna, niezwykła bohaterka nie może nie skorzystać z okazji do zwyzywania tychże ludzi.

Zostałam z kilkoma wieśniakami i oczywiście jednym z nich musiał być obleśny grubas. Dalsza droga z nimi nie miała sensu, a zaszliśmy już naprawę głęboko w las. Westchnęłam i przyjrzałam im się ukradkiem.
- No dobrze, ja, ty i on – wskazywałam na nich. – I oraz, a także jak również, ten dziwny grubas. Reszta może wracać, po drodze znajdźcie innych. Jesteśmy już blisko.
A puszystego pana zabrała ze sobą, ponieważ to będzie doskonała okazja, by pokazać mu, jak bardzo go nie lubi.
Dlaczego nie może nazwać tego człowieka inaczej niż oblech albo grubas? Po imieniu na przykład?

  Nawet się posłuchali, a grubas nie robił afery o to jak go nazwałam. Zsiadłam z klaczy i zostawiłam ją. Doskonale wiedziałam, że i tak do mnie wróci, ponieważ cierpi na syndrom sztokholmski. Szliśmy jeszcze kawałek aż las zakrył się mgłą. Megauciążliwąiniedającąniczobaczyć mgłą, nożem by ją można było kroić, a to i tak nic by nie dało. Kazałam im się zatrzymać. Rozległo się gwizdanie, a zaraz potem wycie. Zmory, uciążliwe, ale łatwe do pokonania. Przynajmniej nie porwały jej strzygi, a tak miała szansę jeszcze żyć.
Może i autorka wyszukała imiona słowiańskie. Może znalazła nazwy kilku demonów. Jednak czytać, czym są poszczególne demony oraz jak działają, już jej się chyba nie chciało.

- Gościu którego imienia nie pamiętam! – krzyknął jeden z mężczyzn. Krzyknął oczywiście imię. Dajmy na to – Witosław!
Rozumiem, że to miał być Element Komiczny. Wydaje się jednak bardziej żenujący niż śmieszny.
Jak wszystkie Elementy Komiczne w tym opku. W dodatku każdy kolejny jest głupszy od poprzedniego.

  Dotykaliśmy się plecami. Dzierżyłam w ręku sztylet. Nagle czyjeś ręce wystrzeliły do mojej twarzy, pojawiły się z nikąd, były blade i szponiaste. Zareagowałam szybko i przecięłam powietrze ostrzem. Usłyszałam śmiech. Potem krzyk. Zostałam sama z grubasem.
  Poczułam jego oddech na szyi, złapał mnie w pasie.
- Nie! – głową uderzyłam w jego nos i kopnęłam go w kolano. Puścił mnie. – Mogłam się domyśleć co się dzieje... - łapałam oddech.
Czy ja dobrze zrozumiałam, że facet urządził cały ten teatrzyk tylko po to, by puknąć główną bohaterkę?
To się nazywa poświęcenie dla sprawy.

  Grubas wystartował w moją stronę. Byłam szybsza, no i on był całkowicie odsłonięty. Załatwiłam go szybko, wbiłam mu sztylet w oko. Mgła gęstniała z każdą chwilą. Pochłaniała mnie zimna biel. Wyciągnęłam kamień z woreczka. Oczywiście ten od ognia został w obozowisku więc musiałam posłużyć się innym.
Dla mnie to takie oczywiste nie jest, ale co ja tam wiem... *kontynuuje zatracanie się w jakże pędzącej, trzymającej w napięciu akcji*

Mocno ścisnęłam go w dłoni, a wokół mnie pojawił się lekki wiatr. Mgła zaczęła się przerzedzać i podnosić. Długo nie było mi dane nacieszyć się tym faktem. Szponiaste dłonie znowu zaatakowały, żeby było mało to upuściłam kamień i mgła znowu zaczęła gęstnieć. Rzuciłam się na ziemię w jego poszukiwaniu. Po chwili szpony wbiły mi się w łydkę. Zawyłam. Demon mnie ciągnął. Rozpaczliwie ryłam palcami w ziemi. Nie mogłam dosięgnąć sztyletu. Sięgnęłam do pasa, na oślep wymacałam drugi woreczek. Był w nim mak, działało na trumny to i na zmorę powinno.
Nigdy nie słyszałam, by ktoś posypywał agresywne trumny makiem. Trumny zazwyczaj są łagodnie nastawione i nie buntują się, gdy ludzie je zakopują.

Nie miałam w tamtym momencie lepszych pomysłów. Rozsypałam mak, na nie wiele to pomogło, ale udało mi się przybliżyć do broni. Chwyciłam sztylet i wbiłam go w dłoń demona, przy okazji wbiłam go też w swoją nogę ale to mały szczegół. Podobnie jak stwór zawyłam z bólu.
W takim razie głównym poszkodowanym powinien być sztylet, ponieważ jeśli zadziałał na demona, musiał być srebrny. A srebro to dość miękki metal, który może nie wyjść cało w konfrontacji np. z kością.

  Leżałam na ziemi zastanawiając się co ze mną będzie. Jakoś doczołgałam się do kamienia i odpędziłam mgłę. Tego mi trzeba było, kilkanaście par oczu wpatrujących się w moją leżącą i wykrwawiającą się osobę. Odwiązałam krajkę i obwiązałam ją wokół rany. Demony tylko patrzyły. Niezdarnie wstałam, schowałam nóż.
- Możesz wyjść.
A to kto powiedział, do kogo i z jakiej okazji?
I dlaczego demony tylko stały i bezczynnie się gapiły?

  Stanęła przede mną Radosława, a raczej to co z niej zostało. Była opętana, w tedy opętanie wyglądało nieco inaczej. Nie tylko zachowanie człowieka się zmieniało, ale i jego wygląd. Demony też czegoś uczyły się przez stulecia. Najczęściej osoba opętana miała nienatyranie tylko na byczenie się długi uśmiech z którego wychodziły gęsiego ostre zęby. Ręce stawały się niesamowicie smukłe i stawały się dłuższe. Palce u dłoni również się wydłużały, pojawiały się również szpony. Tak też mniej więcej wyglądała Radosława.
Opis osoby opętanej strasznie mi przypomina przypadkową postać z wattpadowych okładek do creepy past, tak tylko mówię.

Jak już wcześniej wspomniałam, zakładamy, że to jej imię. Była ranna, to jej dłonie przebiłam sztyletem.
- Dlaczego? – nic. Cisza.
Zmory to duchy zmarłych, jednak to nie oznacza, że potrafią opętywać. Prędzej kikimora by tu pasowała – to wystarczająco wredna pinda, by móc zrobić coś takiego.

  Ruszyła w moją stronę, nie mogłam uciekać. Ledwo stałam. W tym momencie zaatakowały demony, tego mi tylko brakowało. Oczywiście moim pierwszym odruchem był krzyk i zasłonięcie twarzy, machałam rękoma by je odgonić. Machałam też sztyletem więc któregoś stwora na pewno zraniłam. Po jakieś chwili przypomniałam sobie, że mam kamień w ręku. Silny powiew powietrza przewrócił opętaną dziewczynę i odpędził demony.
Silny powiew powietrza kojarzy mi się z lekkim wietrzykiem. W takiej sytuacji Radosława musiała być jak listek na wietrze, skoro taki powiew ją przewrócił.

Mogłam złapać oddech i zaatakować ponownie. Stworzyłam mini trąbę powietrzną i rzuciłam Radosławą o drzewo. Atakowałam jak najlepiej potrafiłam, kamień wiatru miał jednak swoje granice. Postanowiłam załatwić ją tak jak załatwiłam grubasa. Sztyletem w oko. Musiałam zaczekać na odpowiedni moment. Dziewczyna biegła na mnie, była coraz bliżej, rzucenie go w nią nie miało sensu. Przybliżała się, jeszcze dwa metry. Przygotowałam broń, z łatwością wbiłam się w czaszkę.
Tą bronią była siekiera? Bo sztylet w czaszkę to tak średnio łatwo się wbija.
Zwłaszcza srebrny. Już to widzę.

  Siła rozpędu mnie przewróciła, trup oczywiście poleciał na mnie. Bo jak, że by inaczej (a na przykład zgodnie z zasadami ortografii). Zrzuciłam ją i łapałam oddech. Zastanawiałam się po co demonom była wioska. Aż tak nienawidziły ludzi?
Demony przeważnie miały korzyści z tego, że przebywają w pobliżu ludzi, więc naprawdę nie wiem, czemu się tu dziwić – takie zmory na przykład żywiły się ludzką krwią.

Moje pytania musiały poczekać. Ważniejszy był powrót. Teraz w głowie miałam dwa pytania, jak dotrę do Ozdóbki i co powiem jej matce.
Co matka Ozdóbki ma wspólnego z tą awanturą?
Trzeba nakablować, że jej córka nie rzuciła się do boju, by bronić Marysi.

  Na szczęście byłam na tyle mądra, że wzięłam zapasy przed wyruszeniem w dalszą podróż. Dzięki temu po dotarciu do konia byłam wstanie opatrzyć swoje rany.
W międzyczasie zdążyłam zapomnieć, jak rozwiązałam problem z przemieszczeniem się do Ozdóbki. Gdybym nie zapomniała, to przecież bym czytelnikom wyjaśniła, jak mi się to udało.
Wstała, przeszła kawałek, po czym ponownie zaczęła zwijać się z bólu.

 Ciała jakimś cudem pojawiły się przed wioską, więc moja historia wydała im (tym ciałom?) się w miarę prawdziwa. Ciało dziewczyny jeszcze nie wróciło do pierwotnej formy. Trudno dokonać egzorcyzmu na pogańskim demonie. Najłatwiej i najbezpieczniej jest zabić nosiciela, w tedy ginie też demon. Po jakimś czasie ciało powraca do swojego pierwotnego wyglądu. A wracając do ludzi z wioski, nie polubili mnie. A to dziwacy. Przecież powinni ją wielbić — w końcu Dużyźń wyzwoliła ich od złej, pustej, głupiej blondyny. Nie miałam jednak problemów z odejściem. Ci nie rzucali kamieniami.
Pewnie stwierdzili, że lepiej jej nie wkurzać, bo jeszcze wróci. A Geralt akurat na urlopie...

Rozdział 5 - Normalne sprawy

 Noga goiła się nieźle, a ja musiałam znaleźć jakiś zastępczy ognisty kamień. Nie miałam jednak pojęcia gdzie go znaleźć.
Sugeruję rozejrzenie się za jakimś wulkanem.
Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego, ale niesamowicie śmieszy mnie to, że dziewczyna nie zna słowa „krzemień”.

 Chciałam poczekać aż śnieg stopnieje do końca, łatwiej było w tedy szukać kamieni przy jeziorach i rzekach.
Ogniste kamienie leżą nad wodą? Na magii znam się słabo, ale na logice całkiem nieźle i trochę mi się jedno z drugim gryzie.
Może to jest myślenie spod znaku „w wodzie są kamienie, więc tam może być ten, którego szukam”. Ewentualnie „wezmę pierwszy z brzegu kamień, bo każdym da się rozpalić ogień”.

 Dobrze powiedziane, chciałam. Kamienie znalazłam w tobołku od babci. Na początku niby nic, mały woreczek z kamykami. Uznałam, że są one do rozpalania ogniska, szybko jednak odkryłam, że mogą dużo więcej. Na pierwszy rzut oka wyglądają niepozornie i praktycznie wyglądają identycznie. Ale każdy z kamieni posiada inny odcień szarości oraz władał innym żywiołem. Może ich moce nie były jakieś ogromne, ale dawałam radę. Moja zajebistość jakoś szczególnie nie ucierpiała od używania czegoś, co nie było szczególnie potężne. Na każdym kamieniu był również wyryty symbol, było go jednak bardzo trudno zobaczyć. Łatwiej było go wyczuć. Obecnie jestem w stanie na pierwszy rzut oka stwierdzić czy jakiś kamień posiada „zdolności" czy też nie, ale jak to często bywa, na początku miałam małe problemy.
Przez nogę nie byłam w stanie podróżować z taką częstotliwością jak wcześniej. Zbyt długa jazda powodowała uciążliwy ból. Musiałam skupić się na znalezieniu jakiejś czarownicy lub znachorki.
W tym przypadku bardziej radziłabym poszukać wiedźmy, bo czarownica nic pożytecznego z tą nogą nie zrobi, ale co ja tam wiem...

Potem były kamień ognia.
Były kamień się rozpadł i obecnie jest piaskiem.

 Trzeciej rzeczy do zrobienia nie miałam. Tak więc powoli starałam dotrzeć do jakiejś wioski.
Nie pamiętam ile czasu minęło zanim znalazłam chatkę na niewielkiej polanie. Nie wyglądała jak chata wiedźmy czy czarownicy, ale była podejrzana. Chata w środku lasu, coś poszło nie tak.
Ekipa budowlana nie wcelowała w działkę.

 Postanowiłam poczekać aż coś zacznie się dziać. Z tym, że nie działo się nic.
Cóż za złośliwość losu.

 Wiedziałam, że ktoś jest w środku, ale nie widziałam kto, nie miałam bowiem przy sobie aparatu rentgenowskiego, a ostrożne podejście do okna i rzut oka na wnętrze domu zwyczajnie nie przyszły mi do głowy. Siedziałam i gapiłam się w drzwi z ładnych kilka godzin. Nie wyczuwałam nic dziwnego czy strasznego. Z ociąganiem zdecydowałam się podejść do domku.
Naprawdę ma nieco upośledzoną zdolność kojarzenia, skoro stała tak przez kilka godzin i tylko się gapiła.

Otworzyła mi wysoka kobieta w zielonych szatach. Miała długi jasny warkocz i miło się uśmiechała. Nie wydawała się zdziwiona moim widokiem. Nie wiedziałam czy jest czarownicą, ale na pierwszy rzut oka można było powiedzieć , że zna się na zielarstwie, ponieważ była ubrana na zielono.
- Umm... Dzień dobry... Pomożesz mi? – nie bardzo wiedziałam co mam powiedzieć.
Podejrzewam, że wszyscy pozostali bohaterowie oraz czytelnicy mają nadzieję na głośne, szydercze „nie” i trzaśnięcie drzwiami przed nosem Dużyźni.

- Wejdź do środka – wpuściła mnie do środka.
Chatka jak chatka. Po środku stał nieduży stół, po jego lewej znajdowało się łóżko, a po drugiej stronie kuchnia. Na ścianach wisiały liczne zioła, niektóre były ususzone, inne jeszcze świeże. Bajki dużo się nie mylą jeśli chodzi o wystrój domku białej czarownicy. Ale takiej bajki o „Jasiu i Małgosi" nie kupuję dalej.
Może dlatego, że to baśń Braci Grimm spisana w XIX wieku, w której Baba Jaga z folkloru słowiańskiego została wpleciona w legendę germańską.

- Okropna rana – powiedziała, gdy tylko usiadłam. – Demon śmierci. Hmmm.... Coś tu miałam.... – mówiła do siebie.
To, że słowo „mara” oznacza śmierć, nie znaczy, że zmora była demonem śmierci. Owszem, czasem zabijała, ale zdarzało się to raczej rzadko.
A skąd w ogóle ta kobieta wie, że rana to robota demona, a nie psa, albo skutek wypadku?

Po chwili byłam już obłożona przeróżnymi ziołowymi papkami. – Widzę też liczne zadrapania i ugryzienia. Weszłaś w ich gniazdo?
- Raczej próbowałam – zacięłam się. – Po prostu pracowałam.
- Pracowałaś – bardziej stwierdziła niż pytała. – Już po samym twoim wyglądzie łatwo powiedzieć, że jesteś kapłanką. Pytanie brzmi co kapłanka robi tak daleko od jakiejkolwiek świątyni.
Główny problem polega na tym, że Słowianie raczej nie budowali świątyń. Nic więc dziwnego, że w żadnej nie siedziała. Już pomijam to, że nic w jej wyglądzie nie wskazywało na to, że może być kapłanką.

- Pracuje – uśmiechnęłam się. – Wiesz jak daleko jest najbliższa wioska?
- Niecałą godzinę drogi stąd.
Gdy byłam już gotowa do drogi znachorka wręczyła mi jakieś zioła i wskazała drogę do wioski. Podziękowałam i odjechałam. Noga dalej bolała, ale dużo mniej. Nawet szybko dotarłam do wioski. W przeciwieństwie do poprzedniej ta była ponura. Ludzie chodzili wolno, rozglądali się jak by się czegoś bali. Nawet mnie to ucieszyło. Nieźle zarobię.
Ja rozumiem, że jej to na rękę, bo z tego się utrzymuje, ale pragnę przypomnieć, że gdy jej wioskę zaatakowano, to zbyt zachwycona nie była i powinna umieć się wczuć w sytuację tych ludzi.

Robota była prosta. Wioskę nawiedzały demony, choroby i plagi. Według chłopów miała to być robota wiedźmy lub klątwy.
Wiedźmy można nazwać poniekąd znachorkami, więc odpada, bo wszelkie czary są poza ich możliwościami. Klątwa? Skąd? Jeśli już, to ktoś wkurzył miejscowego leszego, więc wystarczy małą ofiarę złożyć i po kłopocie. A demony – wyjaśniłam już wcześniej, czemu przyłażą. Czy ona na pewno podróżuje po ziemiach słowiańskich? Bo na razie zbyt wiele związku ze słowiańską kulturą tu nie ma, a ta wcześniejsza pseudozmora chyba była tam na wczasach.

W takich sprawach odprawiałam rytuał, on właściwie nic nie dawał, był na pokaz. Ale publika to lubiła i dawała im (ludziom? demonom?) poczucie bezpieczeństwa. Tak naprawdę wystarczyło mi zwykle kilka rozmów z domownikiem. One zwykle wiedziały kto to robi, nie miały jednak wystarczająco dużo mocy by taką osobę pokonać.
Czyli ludzie niczego nie potrafili określić, ale gdy wchodzili do domu, to nagle już wiedzieli? Bo domownik to mieszkaniec domu. Człowiek. Demonami były domowiki.

Po pokrzepiającej mowie kazałam przygotować sobie kilka rzeczy. Ognisko z gałęzi dębu, za każdym razem wybierałam inne drzewo. Jak już wspomniałam to miało być tylko przedstawienie. Do tego potrzebowałam stołu, miski z wodą, stwierdziłam, że skoro dostałam zioła od znachorki to trochę ich wykorzystam.
Wcale nie dostałaś ich po to, żeby noga dobrze ci się goiła...

Dostałam ich naprawdę dużo, a przedstawienie rządzi się własnymi prawami, więc...
Wcale nie dała ci ich aż tyle, bo rana jest paskudna i głęboka...

Gdy ludzie zaczęli załatwiać to o co prosiłam przeszłam się po domach.
Naprawdę nieogarnięci ci wieśniacy. Zazwyczaj taki lud zna zwyczaje i wie, jak przekupić demona, więc takiego czegoś na bank by nie kupili.

Każdy mi narzekał, a to mu z bydła krew wypito, a to komuś dziecko porwano, albo, że kogoś w nocy nawiedza.
Leszy jak nic.

Sprawcą miała być oczywiście wiedźma, która rzuciła na wioskę klątwę. Bardziej od tego co mówili mi ludzie interesowało mnie co do powiedzenia ma domownik.
Dokładnie to samo co ludzie, bo jest jednym z nich...

Po czterech rozmowach z domowym demonem miałam już zarys sytuacji. Jednak dalej nie wiedziałam po co wiedźma zawraca sobie głowę jakąś podrzędną wioską. Od kolejna niewiadoma jak w poprzednim zadaniu.
Jak dla mnie niewiadomą są realia, w których znajduje się to opko. Autorka może próbowała robić coś na kształt researchu, jednak był zrobiony ewidentnie po łebkach, przez co mamy takie kwiatki jak demon-domownik, ubożecie czy zmory opętujące ludzi.

Poszło o to, że kilka lat temu stwierdzono, że jedna z kobiet w wiosce jest wiedźmą i postanowiono ją zabić.
Wiedźmy akurat były dość lubiane przez wieśniaków, bo pomagały ludziom, umiały leczyć i znały sposoby na pozbycie się demonów. Stąd nazwa — „wiedźma” to kobieta, która bardzo dużo wie. Dopiero chrześcijaństwo zrównało wiedźmę z czarownicą i nadało im status złych, niemalże demonicznych istot.

Jako, że było kilka osób, które jej ufały mogła uciec. Z jakiegoś jednak powodu nie odeszła tylko zbudowała sobie domek gdzieś w lesie. Kobieta zakochała się i to z wzajemnością.
No to w końcu „jakiś” tajemniczy powód czy ten konkretny?˜˜

Nie chciała odejść bez ukochanego, jego odejście jednak było by z byt podejrzane czy coś w ten deseń. W każdym razie spotykali się potajemnie w lesie.
I oczywiście nikt tego nie zauważył, bo ludzie są ślepi, głusi i ogólnie to kretyni.

Oczywiście ten facet był dobrą partią w wiosce i było sporo innych dziewczyn, które się w nim podkochiwały. Czas płyną i w końcu postanowiono, że mężczyzna weźmie ślub. Został do tego zmuszony (przez kogo i w jaki sposób?), a jego kochanka nie mogła nic zrobić. Obiecał jej jednak, że dalej będzie ją odwiedzać. Po jakimś czasie jego żonie wydało się dziwne to, że tak często chodzi do lasu i znika na kilka godzin. Wcześniej tych wycieczek cała wieś nie zauważyła. Pewnego dnia zaczęła go śledzić i tak odkryła jego sekret. Żył on sobie przez te kilkanaście godzin ze swoją kochanką, mieli nawet dzieci.
Kilkanaście? Tyle osiągnąłby już w czasie dwóch-trzech wizyt, jeśli znikał tam na parę godzin. A żona niby nie zorientowała się od razu... Kłopoty ze zorganizowaniem czasu zdarzeń?
Żyli razem tylko kilkanaście godzin i już mieli dzieci... Szacunek. Normalnej parze zajmuje to nieco więcej czasu.

Cała ta sytuacja złamała jej serce. Wróciła do domu, a gdy tylko zobaczyła męża powiedziała mu, że zna jego tajemnicę. Kazała mu zrezygnować z kochanki, inaczej powie w wiosce jak ją zdradza.
Co raczej na nikim nie zrobiłoby wrażenia, bo to niemożliwe, że nikt nie zauważył.

Nie zgodził się, dopiero gdy zauważył jak jego żona próbuje się zabić powiedział jej, że zerwie z kochanką. Poprosił jednak o ostatnie spotkanie z nią by się pożegnać. Mężczyzna jednak nie zamierzał zrezygnować z kochanki. Wyjaśnił jej tylko, że będą musieli spotykać się nieco rzadziej i będą musieli bardziej uważać podczas spotkań. Przez pewien czas wszystko było w porządku. Oczywiście żona postanowiła sprawdzić wierność męża. Wysłała męża po drewno do lasu i zaczęła go śledzić. On niczego nie podejrzewał. Narąbał drewna, ale zamiast wracać do domu udał się do kochanki. Gdy żona nakryła go na gorącym uczynku w ataku furii zabiła go. Zorientowawszy się co zrobiła uciekła do domu. Nie mogła żyć ze świadomością swojego czynu. Zabiła się. Odnaleziono przy niej lis, w którym wszystko opisała.
Lis trzymał w pysku kawał pergaminu zapisany po łacinie, bo takie właśnie środki miał wtedy do dyspozycji ktoś, kto chciał się porozumieć z otoczeniem na piśmie. Pod warunkiem, że a) miał dostęp do bardzo drogiego pergaminu, b) znał łacinę, c) umiał pisać. Wszystkie te warunki jednocześnie w średniowieczu – i to dopiero w jego drugiej połowie – na ziemiach polskich spełniali tylko duchowni chrześcijańscy. 
Co oznacza, że albo samobójczyni była mniszką (tylko że wtedy nie wyszłaby za mąż), albo skorzystała z pomocy jakiegoś zakonnika. Z tym, że mało prawdopodobne jest, żeby zakonnik nie zareagował na wiadomość o zabójstwie i planowanym samobójstwie. Który to już kolejny wątek do potłuczenia o kant z powodu braku podstawowej wiedzy u auuutorki? 
Pozostaje jeszcze kwestia, skąd ta historia była znana. Wieśniacy listu na pewno nie przeczytali, bo zwykły chłop ani pisać, ani czytać nie umie. Co prawda nie ma żadnych przekazów o tym, czy domowiki były piśmienne, jednak szczerze wątpię, by znały literki.

Mieszkańcy postanowili zabić wiedźmę. Spalili ją w domu. Ciał dzieci nie odnaleziono, wszyscy sądzili, że uciekły.
Podsumowując, wszystko złe co się teraz dzieje odpowiedzialny jest duch wiedźmy pragnący zemsty.
Czyli nie wiedźma, tylko demon, w którego się zmieniła. Chyba autorka nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, że w słowiańskim folklorze duchy „działały” trochę inaczej niż w amerykańskich horrorach. Czyli były dwa upiory (jako że dwoje zmarło śmiercią tragiczną) oraz latawica, w którą przeistoczyła się samobójczyni. A że wieśniacy wywołali duży ogień w lesie, podpalając chatkę, nic dziwnego, że leszy też się wkurzył.

Według mnie to były raczej dzieci, ale nie miałam dowodów, że to akurat one. Właściwie to nie miałam pojęcia kto to robi, ale czułam, że powinnam była wrócić do znachorki. Z jakiegoś powodu czułam, że jest w to zamieszana.
Zauważyliście, że Dużyźń próbuje tutaj pełnić rolę takiego wróżbity Macieja? Co parę akapitów na jakieś przeczucia, jest pewna czegoś, na co nic nie wskazuje i – bo tak każe Imperatyw – wszystkie jej magiczne przeczucia się sprawdzają. Jak zgaduję, tak będzie i tym razem.
To wszystko ten dar, z którym się urodziła, i fioletowe oczy.

Gdy nadeszła pora zajęłam się pseudo rytuałem. Za każdym razem robię coś innego, w tedy było dużo ognia, lodu i śpiewu, byłam albowiem świeżo po lekturze George'a Martina, tytuł mi się spodobał. W każdym razie ludzie uwierzyli, a ja mogłam zająć się prawdziwą robotą. Ponieważ przeczucie mówiło mi, że powinnam wrócić do znachorki, tak też zrobiłam. Po co miałabym kłócić się sama ze sobą.
Ja raczej radziłabym najpierw usiąść i zastanowić się nad sytuacją zamiast bez żadnego punktu zaczepienia brodzić na ślepo. Chyba że Dużyźń wie, że Imperatyw nad nią czuwa.
Skoro już traktować ludzi jak idiotów i ich oszukiwać rytuałami na pokaz, to może lepiej najpierw zająć się prawdziwą robotą, a dopiero potem odstawiać te cyrki? Tak tylko sugeruję, wcale się nie obrażę, jeśli któryś z tych demonów teraz wyleci, zabije jednego mieszkańca, a pozostali rzucą się na Dużyźń z widłami, jak na porządny wściekły tłum przystało.

Lesie było ciemniej i to wcale nie dlatego, że zbliżał się wieczór. Było tak nienaturalnie. Dzielnie jednak szłam do przodu, nie mogłam znaleźć drogi, którą dojechałam do wioski. Przez całą drogę zastanawiałam się czy znachorka jest córką czy matką. Chociaż nie miało to znaczenia. Wystarczyło mi widzieć czy to ona zsyła na wioskę plagi czy też nie.
Jeśli była młoda, nie mogła być matką tamtej kobiety. Wiedźmy to nie są jakieś nadprzyrodzone stworzenia i starzeją się normalnie.

Doszłam do chatki. Nie była na polanie i nie była cała. Doszłam do chatki z opowieści, leżały przeceną -70% bardzo, stare spalone kłody. Odwróciłam się, w końcu trzeba iść dalej. Nagle strzała wbiła się w drzewo za mną. Prawie przecięła mi policzek. Dobyłam sztyletu. Nie widziałam kto do mnie strzelił, ale był niedaleko. Czemu zawsze ktoś musi mi przeszkadzać!
Podejrzewam, iż to dlatego, że jesteś główną bohaterką opka. Nie przejmuj się, nam też się to nie podoba.

 Przywarłam plecami do drzewa. Przeciwnik był gdzieś przede mną. Usłyszałam świst. W ostatniej chwili uchyliłam się przed strzałą. Zobaczyłam napastnika i zgięta pobiegłam w jego stronę. Wystrzelił jeszcze raz, ale i tym razem uniknęłam strzały. Cięłam. Nóż utknął w jego łuku, ale rozpędem wyrwałam go drugą ręką. Zablokowałam uderzenie łukiem. Zraniłam go w ramię, a on uderzył mnie w brzuch. Nie widziałam jego twarzy, zakrywał ją zielony kaptur. Widziałam tylko gęstą brodę. Generalnie ubrany był w barwy maskujące.
Podstarzały Legolas na emigracji?
Przybył wypełnić swą ostatnią, najsłuszniejszą misję. Pozbyć się jednej z najbardziej wnerwiających Mary Sue w opkolandii.

Wyciągnął nóż. Mierzyliśmy się chwilę wzrokiem, no ja to raczej patrzyłam w ciemność nad brodą. Zaatakowaliśmy w tym samym momencie. Potyczka nie trwała długo. Dosyć szybko zostałam powalona. Straciłam też nóż. Ale nieźle mi szło. Wiecie, początki nigdy nie są łatwe.
Niełatwe początki w tej dziedzinie można też określić mianem selekcji naturalnej najsłabszych osobników.

Chciał wbić mi nuż w pierś, ale złapałam ostrze. Nie polecam. Okropnie boli, do tego prawie straciłam palce. Na szczęście udało mi się go jakoś kopnąć w tyłek.
Jak go kopnęłaś w tyłek, skoro staliście do siebie przodem?
Zrobiła jak John Cleese w „Ministerstwie głupich kroków”.



Nóż zranił mnie w czoło, a mężczyzna stracił równowagę. Podniosłam się, stanęłam mu na dłoni. Próbował dosięgnąć noża.
- Kim jesteś? Czemu próbujesz mnie zabić?
Nic nie odpowiedział, pchnął mnie i znów wylądowałam na ziemi. Rana po marach zaczęła krwawić. Do tego krew zaczęła ściekać mi po nosie.
- To przez ciebie – zaczął, niestety jego wypowiedź została przerwana przez uderzenie o drzewo. To nie byłam ja.
Ktoś mnie podniósł od tyłu, a przed sobą miałam plecy. Czarne włosy, wesoły głos pytający czy nic mi nie jest. Dokładnie tak. Uratowali mnie Alexander i Michael.
Przystojni mężczyźni ratujący bohaterkę z opresji: są.

W sumie nie zamierzałam się w tamtej chwili kłócić. Niech robią swoje.
Stałam tak po między nimi, aż zobaczyłam swój sztylet w trawie. Oczywiście musiał leżeć niedaleko mężczyzny. Ten jednak go nie zauważył. Zamiast tego powoli zaczął się podnoście. Tak to przynajmniej wyglądało. Alexander zaczął do niego podchodzić, wyciągał już rękę by go złapać.
- Przez ciebie odeszła! – ryknął i rzucił się na Alexandra. Przybrał przy tym wilczą postać.
Skoczył na niego, po czym ruszył prosto na mnie. Rozmyślił się w połowie skoku. Michael zatrzymał go. Zaczęli się siłować. Po chwili osłupienia ruszyłam się w stronę sztyletu. Totalnie zapomniałam o nodze. Kiedy przebiegałam obok nich wilk wyswobodził się z uścisku Michaela i próbował ugryźć mnie w rękę. Udało mu się jednak tylko złapać moje ubranie. W tym momencie czarnowłosy kopnął go w pysk, ja krzyknęłam i upadłam. Trzeci raz w ciągu jednego dnia. Gratulacje dla tej pani.
Oto jak skutecznie zaprzepaścić to, co pozostało z wartkiej akcji.

Jakoś dotarłam do swojej broni. Teraz zauważyłam ile leśnych stworzeń nas obserwuje. Prosiły mnie bym nie pozwoliła zabić wilka. Będąc szczerą do tej pory nie wiem kto w końcu był ten dobry. Szczerość i wiedza, jak wiadomo, wykluczają się wzajemnie. Ale skoro proszą o to leśne stworzenia, to trzeba się posłuchać.
- Przestańcie! – skoczyłam po między nimi. – Ty też – odwróciłam się do wilka, który właśnie chciał mnie ugryźć. – Wystarczy.
Mężczyzna wrócił do swojej pierwotnej postaci. Oczywiście nagi. Cała czerwona na twarzy kazałam mu się ubrać. Cała złość jak by z niego wyparowała.
Koleś próbuje ją zabić, w dodatku jest wilkołakiem. Nie wiedziałam, że w takiej sytuacji wystarczy go ładnie poprosić, by przestał.
I jeszcze natychmiast się uspokoił i stał potulny jak baranek. Dlaczego prawdziwe życie nie może być takie proste?

Nawet się do nas słowem nie odezwał, zabrał swoje rzeczy i zniknął między drzewami. Tyle było z moich odpowiedzi.
Stałam tak i patrzyłam w miejsce gdzie jeszcze stał mężczyzna gdy nagle poczułam jak ktoś mnie podnosi. W jednej chwili znalazłam się w ramionach Michaela.
- Postaw mnie! Znowu zamierzacie mnie zabić!
Więc to jest ten zamordowany? Wilkołaki nie są demonami, tylko przeklętymi żywymi ludźmi, więc opcja, że już raz go zabito, zdecydowanie tu odpada.

- Dziwne, że jeszcze możesz chodzić – odpowiedział. Całkowicie zbiło mnie to z tropu.
- Jestem wdzięczna za pomoc, ale chyba sama dalej sobie poradzę – próbowałam się jakoś wyrwać.
Cały czas nic tylko sobie zarąbiście radzisz.

Po chwili jednak przestałam, nie chciałam czwarty raz upaść na ziemię. – Czego chcecie?
- Pomóc – odezwał się tym razem Alexander.
- Nie wierzę wam.
Ale dlaczego? Fakt, raz zrobili coś dziwnego i podejrzanego, ale przed chwilą cię uratowali. Proponuję chociaż rozważyć za i przeciw, zanim stwierdzisz, że im nie wierzysz.

- Spróbuj – mrukną blondyn. – Gdzie twoje rzeczy?
- A co?
- Tak tylko pomyślałem, że możemy spędzić razem dużo czasu.

Rozdział 6 - Będę Cię chronić

Padało, na szczęście udało nam się znaleźć jakiś składzik. W środku była łódka i inne przyrządy wędkarskie. Ktoś tu chyba produkował łódki. Nie wybrzydzaliśmy. Oh, tak. My. Minęło naprawdę sporo czasu od wydarzeń z wilkiem.
Patrząc na ten fragment, pomyślałam, że może coś źle skopiowałam... ale nie. Poprzedni wątek został urwany w połowie i niedokończony, a autorka już o nim zapomniała.
Wcale nie zapomniała! Przecież każdy się domyślił, że oni chcą jej pomóc w tym tamtym no! I w wypełnianiu przeznaczenia oczywiście też! Po co pisać coś oczywistego, pff!

Powiedziałabym, że z kilka miesięcy, ale pewna nie jestem. Wiem za to, że jest wiosna, a dwie największe przylepy na świecie siedzą naprzeciwko mnie oparte o ścianę.
Minęło kilka miesięcy, jest wiosna. Musiał więc minąć rok lub kilka tygodni, ponieważ, podliczając ogólny czas akcji, spotkanie z wilkołakiem musiało mieć miejsce niedługo przed przesileniem wiosennym.

Było zimno. Miałam dość tego, że wszędzie za mną łażą. Chciałam ich zgubić, myślałam kilka razy, że mi się udało, ale nie. Zawsze ostatecznie mnie znajdowali. Ostatecznie wyszło tak, że się poddałam. Jak tak bardzo chcą to niech sobie za mną łażą. Szkoda tylko, że nie wiem dlaczego. Do tej pory nie wiem, a minęło na prawdę wiele czasu.
Czyżby znów nie ogarnęła, że wystarczy zapytać?

Z tych milszych wiadomości to powiem wam, że odzyskałam ognisty kamień. Przynieśli mi go. Ze smutnych wiadomości niestety Ozdóbka postanowiła mnie zostawić. Podjęła swoją decyzję. Pewnego dnia po prostu spojrzała na mnie tymi pełnymi pogardy oczami, a ja już wiedziałam, że chce odejść.
Ja się jej nie dziwię, też bym długo z tobą nie wytrzymała...

Nie robiłam jej problemów z tego powodu. Zostawiła mnie ponieważ jej zadaniem było zaprowadzić mnie do chłopaków. Okropny koń.
Wait... Koń po prostu się obraził i poszedł gdzieś w las, mówiąc „radź sobie sama”? Chociaż w sumie Dużyźń mogła zinterpretować tak dowolne zachowanie Ozdóbki i zostawiła biedaczynę gdzieś w dziczy.
A mnie coś zastanawia. Do tej pory myślałam, że Dużyźń nie lubi tego konia, a tu nagle jego odejście jest smutną wiadomością. Potem nasza bohaterka nazywa Ozdóbkę okropnym koniem, żeby chwilę później stwierdzić, że w gruncie rzeczy nie bardzo ma jej to za złe, bo zwierzę wypełniło swoje zadanie. Gdzie tu logika?

A wiecie dlaczego akurat do nich. Bo są połączeni z moim przeznaczeniem. No dobre sobie. Mam już dość tego całego przeznaczenia. Jak dobrze, że w tych czasach człowiek może decydować o swoim losie. W tedy o wszystkim decydowało przeznaczenie.
Dola się przekwalifikowała i teraz siedzi na kasie w Lidlu?
Ech, ten dzisiejszy rynek pracy — zawód trzeba zmieniać co kilka lat.

Masakra jakaś. Chciałeś być pasterzem, no przykro mi przeznaczenie chce byś polował. Jak to robi, wilk zjada ci owce, a ty w akcie zemsty zabijasz wilka. I tak zaczyna się twoja przygoda z łowiectwem. No rzesza niemiecka kurde!
Pastuch, który zabił wilka atakującego jego owce musi z tego powodu na resztę życia zostać myśliwym?
I jakby jeszcze ktoś wyjaśnił sens zemsty na zwierzęciu, które nie jest w stanie pojąć, dlaczego ten gość z łukiem się na niego uwziął.

Wzdychałam już po raz setny tej nocy. Wiem, że tylko udawali, że śpią. Zawsze to robili.
Czyli nigdy nie spali?

Ja nawet nie myślałam o udawaniu w tamtej chwili. Nie mogłam zasnąć, nie pamiętam już dlaczego. Może to przez pogodę, ale pewna nie jestem. Problemy ze snem mam jednak po dziś dzień.
Ostatecznie sięgnęłam po coś do jedzenia. Łapałam na oślep i wylosowałam ser. Gdy właśnie miałam go ugryźć rozległo się pukanie. Zmarszczyłam brwi, to równie dobrze mogło mi się wydawać. Alexander i Michael nie reagowali więc to zignorowałam. Znów chciałam ugryźć ser, ale pukanie skutecznie mi przeszkodziło.
Jak dźwięk może przeszkadzać w jedzeniu?
Jeśli ktoś walił pięścią w ser, który próbowała zjeść, mogło to być kłopotliwe.

Jeśli ktoś w środku nocy puka to nie otwieraj. Chyba, że wcześniej zadzwonił i powiedział, że przyjdzie. Zwłaszcza w okolicach IX-X wieku. Pewnie jakieś demony robiły sobie żarty. Starałam się jeść i nie zwracać uwagi na pukanie, ale nie potrafiłam. Stawało się ono coraz głośniejsze, do tego zaczęły się jęki, gwizdy i krzyki. Aha, zapomniałam dodać, na dworze szalała burza. Więc do tych okropnych akompaniamentów dołączyły błyski i grzmoty.
Tak oto właśnie nie buduje się klimatu grozy.

Jęknęłam. Jak tu można spać przy takich hałasach. Otóż nie można. Przynajmniej ja nie mogłam, dalej nie mogę spać jak jest głośno. Wstałam by rozprostować nogi i zaczęłam przechadzać się po warsztacie. Trzymałam się z dala od okien i drzwi. Starałam się nie patrzeć w ich stronę. Do hałasu doszedł nowy dźwięk, głos, który prosił o wpuszczenie. Miałam już tego po dziurki w nosie. Gwałtownie odwróciłam się do drzwi z zamiarem wyrzucenia z siebie złości. Jednak mój wzrok zatrzymał się na oknie. Niebo przeszyła błyskawica, a ja ujrzałam bladą, wydłużoną twarz ze strasznym grymasem. Tym razem nie zniknęła po chwili, ta była (byłe mają to do siebie, że niechętnie znikają) i wlepiała we mnie wściekły wzrok. Zamurowało mnie.
Po chwili zaczęłam się drzeć.
W poprzednich rozdziałach Dużyźń była kreowana na odważną, niezależną, typową bad girl (albo bad grill, jak kto woli) i nigdzie nie wspomniano o tej zjawie, która, jak się za chwilę dowiemy, prześladuje ją latami (znaczy się, było wspomnienie na samym początku chyba, ale krótkie i chaotyczne. Poza tym, nie wspomniano o tym, że to coś ją prześladuje i przeraża). Do wszelkich zjaw podobno jest przyzwyczajona, więc bardziej na miejscu byłoby zirytowanie, a nie skrajne przerażenie...
Ale czemu ja się tu doszukuję sensu?

Mężczyźni poderwali się. Dopadłam Alexandra, był najbliżej. Cały czas krzyczałam. Wskazałam na okno. Nie wydawali się go widzieć.
- Co ty wyprawiasz! Zamknij się! – krzyczał Alexander.
- Nie widzicie go! On tam jest!
- Jest na zewnątrz, nie wejdzie do środka.
- Czyli go widzicie?
- Powiedzmy.
- Powinniśmy się tym zająć – wtrącił się Michael. – Przecież widzisz, że chce jej śmierci.
- A dlaczego ma nas to obchodzić. Potrafi sama je zwalczać.
- Skoro od tylu lat za nią chodzi, znaczy, że nie potrafi. No i podróżujemy razem, więc.
„Więc” jest bardzo przekonującym argumentem.

- Niech ci będzie.
- O czym wy mówicie? Kto chce mnie zabić.
- Nie wiesz. Właśnie dlatego pyta, że nie wie. Właściwie to nie pyta, bo na końcu zdania jest postawiona kropka. No on – blondyn wskazał okno.
- Dalej nie wiem o czym mówicie.
- Omówimy to później.
Wyszli na deszcz. Ja zostałam w środku. Wszystkie dźwięki jak by ucichły, łącznie z burzą. Ich rozmowa mnie niepokoiła. Wszystko jednak w końcu mi wyjaśnili, ale nie od razu. Wspominałam już jakie z nich dupki? Nagle coś wleciało przez ścianę robiąc ogromną dziurę. Wszystkie dźwięki zalały mnie niczym fala. Tym czymś co rozwaliło ścianę okazał się Michael.
Rada na przyszłość — albo budujesz napięcie i klimat grozy, albo wprowadzasz elementy komiczne. Połączenie tego wychodzi, delikatnie mówiąc, żałośnie.

Pomogłam mu wstać. Wyglądając przez dziurę nikogo nie widziałam.
- Chodź do mnie! Już po sprawie! – krzyczał Alexander.
- Nie słuchaj go! Zostań! – to również był jego głos.
Spojrzałam na Michaela. Nie wydawał się zdolny do czegokolwiek. Stał tylko chwiejąc się. Nie zamierzałam wychodzić na deszcz. Alexander znikną, ale słyszałam jego głos. Nie miałam pojęcia co się dzieje. Oczywiście na moje pytania Michael nie był wstanie odpowiedzieć. Jedynie ciężko usiadł. Nie widziałam nigdzie w środku jego miecza. Czułam, że mój sztylet na niewiele się zda.
Czy tylko mi tę wyliczankę kolejnych czynności tak ciężko się czytało?
Nie tylko Tobie i nie tylko tę – niestety w tym opku taką wyliczanką jest większość opisów akcji i... w sumie to większość opisów w ogóle.

- Alexander! – darłam się przez dziurę. Nikt nie odpowiadał.
- Zostań! – krzyk rozniósł się blisko mnie. Podskoczyłam i odwróciłam się w tamtą stronę, ale niczego nie widziałam.
Jako, że nadeszła pora się ogarnąć postanowiłam coś zrobić. Nie wiedziałam co się dzieje, z kim walczymy i czemu to coś chce mnie zabić. Ale musiał ten ktoś chodzić za mną naprawdę długo. Sprawdziłam czy hafty na pewno są połączone i na tyle grube by wytrzymać, sięgnęłam do kamieni.
Kiedy do tej ciumli dotrze, że hafty to ozdoba lub symbol czegoś, a nie magiczna zbroja?
Może kiedy mimo haftów zginie śmiercią długą i bolesną?

Wyciągnęłam dwa i ścisnęłam w pięści. Zamachnęłam się i rzuciłam jak najdalej potrafiłam. Przestało padać, powietrze się oczyściło, dźwięki przycichły. Nigdzie nie widziałam Alexandra. Za to udało mi się wypatrzeć miecz Michaela. W tej chwili usłyszałam jego głos krzyczący...
- Uciekaj!
Odwróciłam się, biegł na mnie Michael. Widziałam tylko białka jego oczu. Rzucił się na mnie niczym rugbista. Wiem, jak się rzucają rugbiści, bo regularnie oglądam mecze Słowiańskiej Ligi Rugby. Mocno uderzyłam w ziemię, pociemniało mi przed oczami. Przez chwilę nie kontaktowałam. Szybko jednak oprzytomniałam przez pulsujący ból w głowie, bolał mnie też kręgosłup, a coś wbijało mi się w szyję. Otworzyłam oczy. Ukazała mi się twarz blondyna. Była spokojna. Zaczynałam tracić oddech, próbowałam zabrać jego ręce. Ostatnimi resztkami świadomości sięgnęłam do miejsca gdzie powinien być sztylet i wbiłam go chłopakowi w bok. Zawył, bynajmniej nie ludzkim głosem. To był ryk ranionej bestii. Rozluźnił uchwyt na mojej szyi więc dźgnęłam go po raz drugi i trzeci. Dźgałam tak długo do póki mnie nie puścił.
Emocje i dramatyzm sytuacji zwalają z nóg.

Odsunęłam się i zaczęłam kaszleć. Łapałam każdy wdech jak szybko potrafiłam. Bestia Michael leżał na boku, mocno krwawił. Rozejrzałam się za mieczem. Pochwyciłam go i zaczęłam powoli iść w stronę blondyna. Ostrzem celowałam w niego.
- To ja... - wykaszlał. – To ja...
W ciąż w niego mierzyłam. Przewrócił się na plecy, trzymał się za ranę, którą mu zrobiłam. Obficie krwawił. Spojrzałam w jego oczy, były normalne. Nieco przekrwione i mówił przez nie ból, ale normalne. Wyluzowałam, uklękłam obok niego i dłońmi próbowałam zatrzymać krew. Zaczęłam rozrywać ubranie tylko po to by czymś zatamować krwawienie.
- Straciłem jej już zbyt wiele...
- Przepraszam... Przepraszam.... Co ja zrobiłam? Tak mi przykro, nie chciałam...
- To nie twoja wina...
- Jak nie moja! Umierasz...
- Ja nie umrę, pamiętasz?
- Każdy kiedyś umiera. Czemu z tobą ma być inaczej...
- Obiecaliśmy... Ci... Będziemy Cię... - mówił coraz ciszej. – Chr...
- Michael! Michael! – zaczęłam szarpać ciało. – Odpowiedz. Michael!
Myślę, że strzeliłam w tedy pokazówkę. Gdy teraz o tym myślę, to nie było mi jakoś smutno.
W każdym momencie akcji strzela mniejszą lub większą pokazówkę.
Pokazowo zrąbała kolejny dramatyczny moment.

Robiłam to co ludzie zwykle robią gdy ktoś kogo znają umiera im na rękach. Generalnie to on żyje i ma się dobrze. Tak myślę, nie gadaliśmy ze sobą od czasu jego wyjazdu do Afganistanu. Jest w końcu żołnierzem. Zawsze nim był i zawsze będzie.
W tamtej chwili nawet uroniłam kilka łez. Moja głowa opadła nawet na jego pierś. Znów zaczęło padać. Byłam cała we krwi, jego krwi. Nawet nie wiecie jak ciężko to cholerstwo z siebie zmyć. A w tedy nie mieliśmy przecież proszku do prania. Takie ubranie nadawało się tylko do wyrzucenia.
Bo oczywiście dziewczę nie chciało brudzić sobie rączek i wyprać w rzece. Naprawdę jej się wydaje, że skoro nie było wtedy proszku do prania, to ludzie wyrzucali ciuchy, gdy tylko te mocniej się zabrudziły? A potem co, szli do H&M po nową kolekcję?
Gorzej sytuowani zadowalali się zakupami w second handach.

Ostatecznie opanowałam się i jakoś wstałam. Trzymałam w ręku jego miecz. Zaczęłam szukać wzrokiem kamieni. Gdy je znalazłam i wzięłam do ręki znów zapanował spokój. Coś go opętało i dalej tu było. Właściwie to dalej jest. Po mimo tylu stuleci dalej nie jesteśmy w stanie go zabić.
Dziękujemy serdecznie za kolejny spoiler.

Nagle zmaterializował się przede mną Alexander. Nie wiedziałam czy na pewno nie chce mnie zabić więc cofnęłam się jak najdalej potrafiłam. Nie miał opaski na oku, doskonale widziałam ciemność bijącą z oczodołu. Alexander nie stracił oka, ale to pod opaską jest tak czarne, że może robić za oczodół. Mam w szafie kilka czarnych ubrań. Też mogą robić za oczodół? Skoro kolor wystarczy... W tedy o tym nie wiedziałam i byłam przekonana, że go nie ma. Tak nagle jak się pojawił, tak nagle zaczął się dziwnie wyginać i ruszać. Walczył z czymś czego nie byłam w stanie dostrzec.
Niespodziewanie jego ostrze musnęło mój policzek i przeszyło coś za mną. Nie zranił mnie jednak, a jego twarz była za blisko mojej. Nie, że coś, ale czasem mam wrażenie, że żałuje tego iż nie zabił mnie w tamtej chwili tak przez „przypadek".
Nie on jeden tego żałuje, uwierz mi.

 Upadłam na kolana. Nic nie mogłam zrobić. Rozwścieczona chwyciłam kamienie, które mi zostały i rzuciłam je. Nawet nie patrzyłam gdzie rzucam. Szczęście było po mojej stronie i trafiłam w to coś. Kamienie uaktywniły swoją moc i skutecznie to coś zatrzymały. Te kamienie działają jak radziecki telewizor — nigdy nie wiadomo, kiedy uda się toto włączyć i co z tego wyniknie. Kamienie niestety straciłam na zawsze, a Alexander chodź (Alexander posłusznie przyszedł) mocno zranił stwora to go nie zabił.
Po tym wszystkim byłam w stanie to dostrzec, może nie jakoś dokładnie w hd (pewnie miałaś przestarzały dekoder), ale to zawsze coś. Nie będę go opisywać , widziałam tylko jak załamuje się światło gdy się poruszał, był albowiem zrobiony z pryzmatów. A ruszał prosto na mnie. Nie miałam czym się bronić. Zasłoniłam rękoma twarz, zacisnęłam oczy i przygryzłam wargę.
Nic się nie stało. Dalej żyłam. Otworzyłam oczy, przede mną stał Michael. Cały i zdrów, w prawdzie brudny od krwi i miał zniszczone ubranie, ale wydawał się cały. Odwrócił się do mnie uśmiechnięty. Miałam ochotę go strzelić. A ja mam ochotę strzelić ciebie. Za całokształt.
Nie Ty jedna, Babo, nie Ty jedna.

Wstaliśmy gdy było jasno. Walka dała nam w kość. Znaczy się im. Przyznaję, często mnie ratowali (zupełnie niepotrzebnie), ale to na początku. Później gdy w końcu nauczyłam się porządnie walczyć nie raz ratowałam im tyłki. Robiłam to częściej niż oni. I lepiej. I ładniej. I mam więcej lalek. Wracając do głównego wątku. Słońce było już na niebie gdy wstaliśmy. Dalej byłam zmęczona i nadal padało. Do tego byliśmy mokrzy. Deszcz wpadał przez gigantyczną dziurę. Nadal zastanawiam się jaką minę zrobił właściciel gdy to zobaczył.
Jedliśmy pod łódką. To było najsuchsze miejsce.
W trójkę położyli się na brzuchach pod odwróconą do góry dnem łajbą i zlizywali jedzenie wprost z ziemi? Inaczej sobie tego nie wyobrażam.

- Trzymaj – Alexander podał mi dwa kamienie. Tak moi mili oto sytuacja numer dwa, w której mówi do mnie coś neutralnego bez chęci wbicia mi szponów w gardło.
I tak jest cholernie tolerancyjny.

- Dzięki – trzymałam dwa ostatnie kamienie. Kamień wody i powietrza.
- Powinniśmy już iść – nie oszukujcie się, nie mówił tego do mnie tylko do Michaela. Alexander wrócił do ignorowania mnie.
Najłagodniejszy możliwy sposób traktowania cię, ty chodzący koszmarze.

Stałam na deszczu. Na szczęście mogłam się wcześniej przebrać i byłam w suchych ubraniach. No prawie suchych. Miałam na głowie kaptur. Czekałam aż zdecydują gdzie dalej iść. Dzięki temu miałam okazję przyjrzeć się otoczeniu. Tylko dziura była nowością, a tak to generalnie nic się nie zmieniło od wczorajszego dnia. Chociaż dopiero w tedy zobaczyłam jak jezioro było ogromne. Znaleźliśmy miejscówkę nad jeziorem. Do tego był las, kilka domków, w sumie dziwne, że nikt do nas nie wyszedł przez hałas jaki zrobiliśmy.
Przypominam tylko, że lał deszcz i była burza, czyli zapewne pioruny trzaskały i grzmiało jak cholera. A parę rozdziałów wcześniej wychodzenie z domu w środku nocy uznałaś za głupie, więc nie wiem, co cię tak dziwi. Inteligencja mieszkańców osady?

Podszedł do mnie Michael. Ta scenka, którą odwaliliśmy w nocy jest jedynym momentem mojego życia, o którym chcę zapomnieć. Tak szczerze i naprawdę.
Bo poza tym ni czorta nie masz się czego wstydzić.

- Idziemy księżniczko.
- Nie nazywaj mnie tak.
- Czemu? Przecież obiecałem ci, pamiętasz? Zawsze będę cię chronić.
Czyli fakt, że kogoś chronisz, zmusza cię do nazywania danej osoby księżniczką?

Uśmiechnęłam się szeroko, a następnie przywaliłam mu pięścią w brzuch. Zgiął się i jękną.
Niech oni przestaną się powstrzymywać i wbiją jej te szpony...

Zarzuciłam włosami i ruszyłam za Alexandrem.
Ku następnej przygodzie.
Podczas której może Geralt w końcu ją zaciuka i będzie spokój.
Tylko konia żal.
I tych biedaków, którzy muszą się z nią użerać.