sobota, 24 grudnia 2016

Wesołych Świąt!

Jako że dziś Wigilia, życzymy wszystkim czytelnikom zdrowych, radosnych, spokojnych i rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia oraz szczęśliwego Nowego Roku, w który, mamy nadzieję, wejdziemy wszyscy dziarskim krokiem i który będzie jeszcze lepszy niż nasz obecny 2016.

A na kolejną analizę zapraszamy wszystkich dopiero po nowym roku :)


wtorek, 20 grudnia 2016

20. Trudno jest być ćmą, czyli Grey na psychoterapii cz.3

Witajcie!
Zgodnie z obietnicą, w tym tygodniu mamy dla Was trzecią – i być może ostatnią – część Greya. Jeśli jesteście ciekawi, co się kryje w mrokach duszy ćmy oraz w jaki sposób znachorzy znajdują sobie klientów, w dzisiejszej analizie znajdziecie odpowiedzi na te pytania. 
Miłej lektury!

Analizują: baba_potwór, J i Az

13. Niemoralne zaproszenie

- Przejdźmy do konkretów. Napisałeś, że mogę być normalna... - przypominam mu, a on przytakuje. - Powiedz jak?!
Coraz bardziej kompetentni ludzie w tym opku zajmują się prostowaniem cudzej psychy.
Czy ktokolwiek na tym świecie jest normalny? 
W tym opku jedyną postacią, którą można uznać za normalną, jest według mnie Peter.

Prostuje się na fotelu, opiera umięśnione, wytatuowane ręce na kolanach. Patrzy mi głęboko w oczy. Nie podoba mi się ten wzrok. Czuję, że to, co mi zaraz powie, odbije się na długo echem w mojej psychice, którą do reszty ogarnęła żądza bycia przynależną.
- Musisz...- znów dobiera odpowiednie słowa.
- Do sedna! - zaczynam się irytować, nie jestem cierpliwa w takich sytuacjach.
- Musisz zobaczyć, czym jest prawdziwe BDSM - odpowiada, a mi momentalnie zatrzymuje się serce.
- Miałeś mi przecież o tym opowiedzieć... - przypominam jego e-mail, w którym tak pisał.
- Opowiedzenie, a doznanie tego, to zupełnie inne rzeczy - mruczy pod nosem.
- Najpierw mówisz jedno, potem drugie. - Krzyżuję ręce na piersiach.
- Bo dopiero wczoraj zasięgnąłem rady kogoś znacznie bardziej doświadczonego! - warczy na mnie.
Szybko spuszczam wzrok. Zdenerwowałam go.
- Jest jakaś pani Robinson? - śmieję się cholerycznie.
- Nie. - Urywa moje sarkastyczne rozbawienie. - Twoje fantazje mają silne podłoże psychiczne, a jak już mi opowiedziałaś, wszystko zaczęło się w bardzo młodym wieku - kontynuuje temat.
Przytakuję mu, nie odrywając wzroku od moich szpilek.
- Musisz tego doświadczyć, aby to znienawidzić.
Normalność polega na zastąpieniu jednego skrajnego stanu innym?
Najwyraźniej według logiki opkowej...
Czytałam kiedyś artykuł o tym, że sporo kobiet fantazjuje o gwałcie, ponieważ wstydzą się swojego seksualnego popędu. Nie znaczy to jednak, że chcą go doświadczyć. Podobnie mogłoby być z Suzanne, która zapewne ma nierealne wyobrażenie takiego seksu, a co za tym idzie - gdyby poznała prawdę, mogłaby równie dobrze stwierdzić, że to nie dla niej. 
Chyba Malik chce jej po prostu wmówić, że seks jest konieczny (spryciarz ;). 

- Czy to konieczne? -pytam i spoglądam na niego.
- Obawiam się, że tak Suzanne. - Jego ton jest smutny.
Słyszę w nim współczucie. Nie potrzebuję go. Jestem na tyle silna, aby sobie poradzić w inny sposób (to o co kaman w tej historii? Najpierw kilka rozdziałów płaczu, że sobie nie może poradzić, teraz nagle stwierdza coś wręcz przeciwnego), jednak chcę go nieco podejść.
- Mam znaleźć sobie Pana, kogoś kto mnie skrzywdzi, abym już nigdy nie pomyślała o tym w dobry sposób? - moje zapytanie brzmi poważnie.
Jego oczy rozszerzają się. Nie odpowiada mi dobrą chwilę. Patrzę na niego. Uznaję tę ciszę za nieme "tak". Może ma rację, ale w tym momencie gniew rozsadza mnie od środka. Mam dać się wychłostać do krwi, zgwałcić, a może jeszcze coś gorszego, tylko po to, aby mógł mnie cieszyć normalny seks?
Od początku przecież labidzi, że jej aktualny nie chłoszcze ani nie gwałci. Grunt to wiedzieć, czego się chce.
Po prostu bohaterka ma rozdwojenie jaźni, a przynajmniej mam takie wrażenie. Jedna jej osobowość chce „normalności” (czymkolwiek owa normalność jest), druga natomiast ma te wszystkie fantazje. Tajemnica rozwiązana!

Musi być inne wyjście.
Zaciskam mocno wargi, aby nie cisnąć w jego stronę obelgi. Wstaję i najszybciej jak to możliwe w obcasach, wychodzę z restauracji. Prawie skręcam kostkę na brukowanej uliczce, ale nie obchodzi mnie to. Chcę jak najdalej uciec od tego człowieka. Nie może mi pomóc, a może nawet nigdy nie chciał. Podsuwa irracjonalne pomysły, mieszając mi w głowie.
Dużo do mieszania to w niej nie ma.
Ale jak miesza w głowie? Chce cię po prostu przelecieć na gadkę o cudownym uzdrowieniu. 
Znachor Malik. Ciekawe, kiedy zacznie jej oferować jeszcze jakieś ziółka.

Maszeruję dobre trzy minuty. Patrzę za siebie, ani żywej duszy. Odwracam się z powrotem w kierunku, w którym idę. Prawie ląduję na masce czarnego BMW, który zajeżdża mi drogę. Słyszę stuknięcie drzwi. Stoję oszołomiona i czuję, jak moje bijące serce prawie wyskakuje na chodnik.
- Wsiadaj! - warczy, patrząc groźnie na mnie.
Już otwieram usta, aby coś odpowiedzieć.
Ciepłe powietrze z mojego wnętrza zamienia się w parę.
- Nie powiedzieliśmy sobie do widzenia. - Podchodzi do mnie, łapie za rękaw płaszcza i ciągnie do auta - Odwiozę cię - uspokaja, widząc mój sprzeciw.
Malik ma problem z emocjami. 

W środku jest już przyjemnie ciepło. Zayn okrąża samochód i wsiada. Dopiero teraz słyszę jak dyszy.
- Nie uciekaj mi więcej - prosi, patrząc na mnie.
Chwyta kierownice w obie dłonie. Zaciska je mocno, widzę jak ścięgna (których nie odróżniam od żył) wychodzą na wierzch, tworząc wybrzuszenia na jego skórze.
- Nie skorzystam z twojej rady - mówię chłodno, patrząc przed siebie.
- Wiem - odpowiada. - Jadąc po ciebie, znalazłem inne wyjście.
Przed chwilą mówił, że tamto jest konieczne!
Zayn Malik zmiennym jest.
Złote myśli przychodzą w najmniej spodziewanym momencie.

- Jakie? - Unoszę brew.
Odpala silnik i gdzieś jedziemy, przez całą drogę nie odzywa się do mnie.
Podjeżdżamy pod mój dom.
Światła są zgaszone, Peter ma nocną zmianę.
- Odpowiesz na moje pytanie? - nalegam.
- Zapraszam cię na sesję shibari, Sue - mówi cicho.
- Na co?! - Pierwszy raz słyszę tę nazwę.
- Na warsztaty bondage.
Moje policzki płoną.
- SŁUCHAM?! - burzę się i już sięgam za klamkę, gdy drzwi automatycznie się zamykają.
To wszystko jest jednoznaczne. Zayn proponuje mi jakiś chory układ. To on najwyraźniej chce wejść w rolę tego, który mnie skrzywdzi, obrzydzi mi uległość. To wiąże się z tym, że musiałabym go znienawidzić. W głębi siebie, nie chcę tego.
Zdecyduj się wreszcie.
Czekam na moment, kiedy sama zacznie okładać się pięściami, uzewnętrzniając w ten sposób konflikt jej dwóch osobowości.

- Uspokój się i nie zachowuj  jak dziecko - mówi spokojnie, gdy ja już planuję wybijać szybę obcasem.
Chyba za dużo wymagasz, Zayn.

- Co ty sobie myślisz?! Że będę szła na jakieś popieprzone warsztaty, jak twoja uległa?! - wybucham.
Bardzo rzadko zdarza mi się używać wulgaryzmów, ale chcę wybić mu ten pomysł z głowy.
- Nie, jako moja modelka...
Nie daję mu dokończyć.
- Modelkę to miałeś w firmie, z nią idź!
- MODELKA DO WIĄZANIA, NIE ULEGŁA! - wydziera się, a ja zamieram.
Pierwszy raz widzę taką furię w jego oczach.
- Nic nie mów! - Podnosi rękę, a ja zamykam usta. - Chciałem, żebyś zobaczyła, czym jest zaawansowany bondage - tłumaczy. - Oferuję ci pomoc, ale ty nie potrafisz jej dostrzec.
Ktoś mi wytłumaczy, na czym ta pomoc polega? Bo ja prosta kobicina jestem i niedzisiejsza, w związku z czym nie ogarniam terapeutycznego działania traktowania człowieka per baleron.
Suzanne zauważy, że wygląda jak opleciona sznurkiem szynka, przestraszy się i nie będzie chciała brać w tym dłużej udziału.


 Widzisz we mnie tylko sadystę, który chce cię wykorzystać, a tak nie jest.
- Dlaczego chcesz mi pomóc? - pytam szeptem.
- Ponieważ mam wyrzuty sumienia, wiem jak mogłaś się czuć podczas prowadzenia terapii oraz w firmie - odpowiada, ale czuję, że to nie jest jedyny powód.
- Nie mogę, Zayn. Gdyby Peter się dowiedział...
Suzanne, nie udawaj, że ci zależy.
Musi, bo co ludzie powiedzą.
Jeszcze wyjdzie na nieczułą sucz, która krzywdzi faceta, któremu na niej zależy... Oh, wait. Za późno.

- I tak już przeczuwa - odzywa się, a ja biorę głębszy oddech.
- Jak to? - dopytuję, modląc się, aby Peter nie wiedział.
- W domu zachowujesz się jakbyś ciągle miała PMS - odpowiada i zaczyna się śmiać.
Jak ja go nienawidzę! Jest jak tasiemiec, który wierci mi w brzuchu. Od jego głupich żarcików, chce mi się rzygać.
Co? 
Właśnie porównała Malika do tasiemca z wiertarką, od którego żartów (które chyba chowają się po krzakach, bo w tym fragmencie nie widzę niczego w tym rodzaju) jest jej niedobrze. To dopiero myślenie abstrakcyjne!

- Coś jeszcze?! - warczę.
- Oprócz tego jesteś rozdrażniona, nawet teraz, to wynik niezaspokojenia - mówi, jakby recytował formułkę z książki.
Halo? Ja już nie wiem, co mam mówić. To brzmi... tak prostacko. Jakby jedyną rzeczą, jaką kobieta potrzebuje do szczęścia, to facet ze sporym penisem, który zaspokaja ją seksualnie. 
Jak dla mnie to bardziej zajeżdża tokiem rozumowania Freuda.

Jaki to on nie mądry...
- Peter zaspokaja mnie stuprocentowo - syczę, choć to nie jest prawda.
- Więc skąd fantazje o mnie? - Unosi łobuzersko brew.
- PRZESTAŃ! - Wybucham śmiechem z bezsilności.
Hehe. 

Zayn także się uśmiecha.
- Jeśli zechcesz pójść ze mną na warsztaty, opowiem ci pewną historię - zaczyna poważnie. - Wtedy zrozumiesz, dlaczego chcę ci pomóc, Suzanne. - Moje imię wypowiada prawie szeptem.
Słyszę jak mały cypelek wyskakuje do góry. Naciskam leciutko klamkę. Drzwi posłusznie się otwierają, a ja powoli wychodzę.
- Dobranoc - żegnam się.
- Dobranoc - odpowiada, wymuszając uśmiech.
Coś czuję, że to nie jest wesoła opowieść, jednak żeby ją usłyszeć, muszę z nim pojechać.
Marudzi, że nie chce, ale zachowuje się tak, jakby nie miała żadnego innego wyjścia. Naprawdę jest aż taką ciapą, że nie potrafi powiedzieć tego prostego „nie”, gdy coś się jej nie podoba i nie chce brać w tym udziału?
Dramatyczna historia już czyha. 

Zastanowię się jutro rano, dziś jestem zbyt zmęczona.
Zanim podchodzę do drzwi, czarnego BMW już nie ma.

14. Peter

Przekręcam kluczyk, ale słyszę zgrzyt i czuję opór. Są otwarte. Mój oddech staje się tak płytki, że prawie w ogóle go nie słyszę. Odwracam się za siebie. Zayna już nie ma. Boję się otworzyć, nie wiem kto spotka mnie w środku. Jednak wrota same się uchylają, a ja słyszę jedynie ciche "wejdź". Wolałabym włamywacza, gwałciciela, rabusia, ale nie Petera.
- Miałeś mieć nocną zmianę, coś się zmieniło? - pytam, zdejmując płaszcz.
- Chciałabyś, żebym miał - szepcze, opierając się o futrynę.
Jego spojrzenie jest pełne bólu, cierpienia. Nawet nie chcę wiedzieć, czym jest to spowodowane. Przed oczyma przelatują mi najczarniejsze scenariusze.
- Peter...- zaczynam, ale podchodzi do mnie tak szybko, że zamieram.
Muszę unosić głowę, aby patrzeć mu prosto w oczy, jest niebywale wysoki. Pierwszy raz boję się jego spojrzenia. Nie raz na mnie krzyczał, ale to przechodziło... Ten wyraz twarzy zapamiętam do końca życia, będzie chodził za mną jak zły cień.
- Gdzie byłaś?! - warczy, łapiąc mnie za ramiona. - Tylko nie kłam! - syczy.
Oczy szklą mi się od łez.
- Ile wiesz? - pytam, powstrzymując ile sił rosnącą gulę w gardle.
- Mieliśmy interwencję na Salter Street, zapewne wiesz, co się tam znajduje - mówi gorzkim tonem.
Orision - mój klub i moje drugie życie.
Wybucham płaczem i upadam na kolana. Do czego ja doprowadziłam?!
NIE, NIE, NIE, to musi być zły sen!
Peter nie podtrzymuje mnie, pozwala mi upaść. Stoi i przygląda się mojej niedoli.
Sierotka Marysia i dziewczynka z zapałkami przegrywają w przedbiegach z tą straszliwą krzywdą.
A ten niedobry Peter się nad nią znęca! Taki zły! 
Jakiś czas temu marudziła, że się nie znęca. Nagła zmiana zdania?

To ja, Suzanne Darling, jeden największy błąd jego życia.
- Musiałem wejść do środka, aby udostępnili nam generator prądu - opowiada dalej, a ja przeczuwam najgorsze.
Skoro mowa o interwencji, zgaduję, że Peter pracuje w jakichś służbach ratunkowych. Które to służby z zasady nie dysponują sprzętem tak podstawowym jak generator prądu, tylko muszą go sępić po spelunach.
Pewnie jeszcze proszą o bandaże.  
Tną koszty. Kiedy ktoś potrzebuje pomocy, musi sam po nich jechać, bo na paliwie też oszczędzają.

 - Zobaczyłem kobietę, tańczącą go-go. Nie poznałbym cię w tym świetle, gdyby nie twoja myszka na udzie, to cię zdradziło, Suzanne - kończy, zostawiając mnie samą w przedpokoju.
Jedna jedyna myszka na udzie wśród siedmiu miliardów ludzi.
Nie poznał jej twarzy, ale poznał tatuaż. 
Czyli w świetle scenicznym widać doskonale wszystko z wyjątkiem twarzy występujących? Rozumiem, że słabe oświetlenie w takich miejscach może nieco utrudnić rozpoznawanie innych ludzi, zwłaszcza gdy ci są na scenie, gdzie światła migoczą najbardziej, ale bez przesady – albo widać wszystko, albo nic.

Przechodzi mnie dreszcz i uczucie, jakby ktoś wyssał ze mnie całe powietrze. Jestem już pusta, doszczętnie zniszczona przez miłość, którą chciałam za wszelką cenę chronić. Opuściło mnie to, co miałam najcenniejszego.
Tradycje Mniszkówny w narodzie nie giną.
Ojoj, jak ja jej współczuję. Nie płacz, Suzanne! Wszystko się jakoś ułoży! 

Po dobrych piętnastu minutach bolą mnie kolana, więc wstaje. Lekko się zataczam, ale zmuszam swoje ciało, aby dotrzeć do salonu.
Siedzi przed kominkiem (ten salon?), który jako jedyny częstuje światłem w mroku.
Ja też mam ochotę czymś ją poczęstować za ten styl. Ale nie światłem.
Peter przeszedł widocznie na ciemną stronę mocy. 

 Złote włosy Petera mienią się, a jego rysy twarzy wyglądają łagodniej. Staję trzy metry od niego, boje się podejść.
- Peter, to coś znacznie głębszego - mój głos ochrypł przez spazmy płaczu.
- Co jest głębszego w kręceniu tyłkiem przed obcymi ludźmi? - pyta tak spokojnie, że znów czuję, jakby spadł na mnie głaz.
Pluje na mnie żółcią pod przykrywką opanowania. Wolałabym, żeby krzyczał, wylał emocje, a nie kąsał powoli jak wąż.
Akurat jadowite węże gryzą dość szybko, żeby ofiara nie zdążyła dać dyla.
Przestań psuć metafory!
No cóż, nick zobowiązuje.
Może ten wąż, którego autorka ma na myśli lubi delektować się posiłkiem?
W tym momencie wyobraziłam sobie węża z twarzą Makłowicza.

- Ja i moje dogłębne zepsucie, moja natura - mówię rozgoryczonym tonem. - Nie jestem prostytutką, Peter. - Znów spod powiek uciekają mi słone łzy.
Nie potrafię ich już zatrzymać.
- Jak długo już to robisz? - Nie patrzy na mnie, gdy zadaje pytania.
To boli.
- Kiedyś tańczyłam regularnie, jednak dwa lata temu poznałam ciebie i skończyłam z tym, pokochałam cię. - Chowam twarz w dłonie.
- Czyli teraz już nie kochasz - wnioskuje, wstając.
- Nie, Peter, przestań! - wyję.
Nie wiem jak mu to wszystko wytłumaczyć. Jestem bezsilna.
- Moja osobowość mnie do tego zmusiła - wypalam jak z procy, kiedy widzę, że chce odejść.
Oskarż swoją osobowość o odebranie wolności osobistej.
Mówiłam, że ona ma albo rozdwojenie jaźni, albo schizofrenię. 

- Osobowość puszczalskiej, kłamliwej...- Nie dokańcza.
Widzę jak zaciska ręce w pięści. Te słowa są jak nóż, wbity w moje słabe serce.
- Jestem uległą, nie wiem, czy wiesz co to w ogóle oznacza - przyznaję się do mojego jestestwa, jakby było czymś obrzydliwym, trądem na mojej duszy.
Ten styl może wywołać trąd na mózgu. 
Trąd wattpadowy – wyjątkowo paskudna i trudna do wyleczenia przypadłość.

Peter zakłada ręce na umięśnioną klatkę.
Marszczy brwi, zapewne zastanawia się nad czymś.
- To moja odskocznia, pewien rodzaj spełnienia mojej mrocznej strony - tłumaczę tak szczerze, jak tylko potrafię.
- Po co?
- Po to, żeby móc być z tobą - szepcze cicho.
- Od jak dawna masz takie seksualne zachcianki? - pyta i podnosi na mnie wzrok.
Seksualne zachcianki. Czy on naprawdę nie zdaje sobie sprawy, jak mnie rani?
A jak inaczej nazwać coś, co jest seksualną zachcianką? Miał powiedzieć: Od jak dawna czujesz ten mrok w twojej duszy? Czy mogę być światłem w tunelu ciemności?
Byłoby bardziej poetycko.

Peter okazał się umysłowym sadystą, a ja zbyt bardzo go kocham, żeby nie zgodzić się z jego poglądem.
UMYSŁOWYM SADYSTĄ??? 
Powstrzymuję się od wybuchu, ale to zdanie jest o jednym zdaniem za dużo (pomijając to, że nie ma sensu). Rozumiem, że zrzucanie winy na ofiarę to forma mechanizmu obronnego, ale Suzanne jako studentka psychologii (sama nie jestem studentką psychologii, więc...) powinna zdawać sobie z tego sprawę. Peter jest w tej sytuacji pokrzywdzonym, a Suzanne jest kretynką, która nie potrafi przyznać się do błędu i stwierdzić, że od początku rani kogoś, kogo rzekomo kocha.
Nie dość, że nie potrafi się do tego przyznać, to jeszcze jakimś cudem udało jej się wmówić wszystkim osobom wokół niej, że kocha Petera. Suzanne wbrew pozorom może okazać się geniuszem manipulacji... Ech, po co ja się tak pocieszam? Jestem umysłową masochistką.
Umysłowym sadystą jest użytkownik odzywek w rodzaju „zbyt bardzo”.

- Od dziecka, od zawsze, potem to znikło, bo nauczyłeś mnie kochać tak, jak powinno się kochać drugiego człowieka - odpowiadam.
- Dlaczego do tego wróciłaś?
Tutaj po raz drugi tracę oddech. To on jest przyczyną nawrotu choroby i niestety na dzień dzisiejszy - jedynym lekarstwem. Zayn Malik, czteroliterowe imię, pięcioliterowe nazwisko i osoba, która je posiada - demon mojego umysłu, pragnień, fantazji.
On jest wężem, który posiada jabłko, po które koniecznie chcę sięgnąć.
Wyobraźmy sobie, jak całe to opko wyglądałoby bez tych naciąganych metafor...
Na pewno byłoby bardziej strawne pod względem stylistycznym.
Prawdopodobnie w ogóle by go nie było. Nie taka zła opcja. 

- Samo przyszło - kłamię. - I samo odejdzie, tylko mnie nie zostawiaj...
Słysząc moją prośbę, Peter podchodzi i przytula mnie. Jest to tak lekkie, że prawie niewyczuwalne.
- Suzanne...Nie ma nikogo, kto krzywdzi jak ty - szepcze mi do ucha i odchodzi.
Słyszę jak zamyka za sobą drzwi.
Zostaję sama, a ciepło kominka nie zastępuje ciepła jego ciała.
Tak trudno być ćmą, wśród stada motyli.
Źródło: http://ladnydom.pl/
Trudno, bo – wziąwszy pod uwagę różnice zegara biologicznego – zawsze ktoś jest niewyspany.

15. Brakująca kartka

Nie walczyłam ze smutkiem. Zaakceptowałam go tak samo, jak swoją naturę.
W poprzedniej części myślałam, że to opko nie może być głupsze. Chyba od poprzedniego rozdziału autorka dopiero się rozkręcała. 
Taka zapowiedź sugeruje, że Suzanne teraz na zmianę będzie płakać za Peterem i cieszyć się, że się od niego uwolniła.

Jednak przyszedł taki dzień, kiedy zrozumiałam, ile znaczy dla mnie normalność i jak dużo jestem w stanie zrobić, aby ją osiągnąć.
Przepraszam, ale ja wciąż nie wiem, co znaczy ta normalność. Czy ktoś mi to może wytłumaczyć?
Nie mam pojęcia, co to jest, ale doświadczenie każe mi unikać ludzi używających tego słowa i pochodnych.
Patrzę na całokształt tego opka i wnioskuję z niego, że tutaj za „normalność” uchodzi bycie podłą jędzą, której zależy jedynie na własnym interesie.

To było u Loreen. Nocowałam u niej. Postanowiłyśmy zrobić sobie maraton filmów z Johnny'm Deppem, naszym wspólnym ideałem faceta. Leżałam na jej kolanach, głaskana kojącym dotykiem. Nagle zabrzmiał dzwonek do drzwi. Obie obudziłyśmy się z letargu myśli.
Całe to opko to jeden wielki letarg myśli.
A metafory, które mogły być dobre, ale nie wyszło, ścielą się gęsto.

Spojrzałyśmy po sobie, żadna nie spodziewała się gościa.
Dziwne by było, gdyby Suzanne spodziewała się gościa w miejscu, w którym sama jest gościem.

 Moja przyjaciółka zajrzała przez wizjer.
- To Peter - powiedziała bezgłośnie.
Tętno mi przyspieszyło.
Wskazała na dużą, rozsuwaną szafę. Przytaknęłam i w mgnieniu oka schowałam się w niej.
Była już Mniszkówna, teraz mamy gag jak z niemej komedii. Lata dwudzieste, lata trzydzieste...
W sumie to dlaczego Suzanne się chowa? 
Żeby wezwać Aslana, który ochroni ją przed złym, okrutnym Peterem, który tylko sprawia jej ból.

Myślałam, że przyszedł po to, aby przekonać Loreen, że nie powinna przebywać w towarzystwie tak zepsutego człowieka, jakim jestem. Dopiero po chwili mogłam się przekonać, jak bardzo błędnie przypuszczałam oraz oceniłam Petera. Przyszedł po poradę. Wręcz zrozpaczonym głosem błagał Lor, aby powiedziała mu, co ma zrobić.
Chwila, moment. Peter najwyraźniej zna Loreen, i to na tyle dobrze, że a) wie, gdzie ona mieszka, b) wie, że zna Suzanne, c), wie, że może ją prosić o radę. Nasuwa się pytanie, skąd się znają. Wcześniej o tej znajomości auuutorka słowem nie pisnęła, co może sugerować, że Suzanne nie ma o niczym pojęcia, czyli to nie ona ich poznała. To z kolei prowadzi do wniosku. że Peter jest/był częstym klientem przybytku, w którym obie dziewczyny tańczą (o który to taniec Peter ma do Suzanne ciężkie pretensje), bo gdzieś w końcu tę Loreen spotkać musiał. A to oznacza że a) ukochany Peter i równie ukochana Lor kręcą lody za plecami bohaterki albo b) auuutorka sama nie widzi, że to, co pisze, kupy się nie trzyma. Jak myślicie, która z tych wersji jest bardziej prawdopodobna?
c) Autorka uważa, że pisanie o takich sprawach jest nieistotne, bo ważniejsze są rozmyślania Suzanne o mroku w jej duszy.

- Miałem w piątek skończyć szybciej pracę, aby przygotować kolację, chciałem wreszcie się jej oświadczyć - powiedział.
Wtedy poczułam ciężar moich fantazji, które zabiły mi związek. Były jak kamień u szyi, który ciągnął mnie w głębiny. Nieudanymi zaręczynami nie byłam nawet zaskoczona, znalazłam wcześniej pierścionek w szufladzie, gdzie trzymał skarpetki.
Szkoda, że nie do szuflady z gaciami go włożył. Byłoby bardziej romantycznie.
A my się dowiadujemy o tym teraz, bo...? To tylko pokazuje jaką suką jest bohaterka.

- Zobaczyłem, co wyprawia w klubie, bo miałem tam interwencję. Pękło mi serce.
Przeżywałam piekło od nowa, kiedy to opowiadał. Jednak, gdy potem zapytał Loreen, jaki ma być, aby mnie zadowolić, zrozumiałam, jak bardzo mnie kocha i jak bardzo ja kocham go. Miał tak dobre serce, że chciał walczyć o mnie. Powiedział, że jest w stanie zapomnieć o tym wszystkim.
Suzanne jest tutaj największą manipulantką. 
Najlepiej wychodzi jej oszukiwanie samej siebie. Wmawia sobie, że go kocha, ale każdym swoim zachowaniem temu przeczy.

Moja przyjaciółka poleciła, aby dał mi trochę czasu na poukładanie samej siebie. Tak jakby czytała mi wtedy w myślach...
Siedzę teraz w czarnym BMW i wspominam tamte momenty. Motywują mnie do działania. Muszę poznać mojego wroga, czymkolwiek on jest. BDSM, masochizm, chęć bycia zdominowaną, nie wiem jeszcze, co siedzi we mnie tak głęboko, że tracę przez to najbliższą osobę. Zniszczę to, ale jako pierwsze będzie "zapoznanie", "kontakt". Zayn uświadomił mi, że bez tego ani rusz, że inaczej wszystko zacznie znów wychodzić ze mnie jak paskudna, przewlekła choroba.
To jest gorsze od 50 twarzy Greya.

Jego karmelowe oczy skupione są na jezdni. Wyczuwa moje spojrzenie, bo natychmiast pyta, o co chodzi.
- Ładna piosenka - komentuję, aby zbić go z właściwego tropu.
Ale chitre.

- To cover Hoziera - oznajmia natychmiast. - Nie było cię w pracy przez ostatni tydzień. - Korzysta z okazji, gdy robię się nieco bardziej rozmowna.
- Wzięłam urlop.
Kończą się dźwięki pięknej piosenki i stacja radiowa znów puszcza tani, cukierkowy pop. Malik wyłącza urządzenie. Nastaje cisza, którą oczywiście musi przerwać, bo przecież nie byłby sobą, gdyby o wszystko się nie wypytał.
Wow. Malik tutaj zachowuje się częściej jak psycholog (marny, ale jednak).
Skoro SIĘ pyta, to w czym problem? Ty nie musisz odpowiadać.
Gdyby wziąć się za to z innej strony, mogłoby wyjść z tego całkiem ciekawe opowiadanie. Wyobraźcie sobie: poznają się dwie osoby cierpiące na osobowość wieloraką, a ich poszczególne osobowości zapoznają się między sobą...

- Z jakiegoś powodu?
Zaciskam mocno wargi. Wdech, wydech.
- Chciałam odpocząć od pracy, terapeuci muszą czasami zrobić sobie przerwę. - Patrzę za okno.
Skręcamy nie w tę uliczkę, gdzie trzeba.
- Kłamiesz, Suzanne...
Wytrzeszczam oczy.
- Edynburg nie w tę stronę - syczę, poddenerwowana.
- Jedziemy na chwilę do mnie, muszę wziąć kilka rzeczy - odpowiada.
- Siekierę i łopatę?
- Aż takim psychopatą nie jestem. - Uśmiecha się, ale dziwnie smutno.
Wjeżdżamy na podjazd. Denerwuje mnie zachowanie tego człowieka, a w sumie...raczej stan jego wiedzy. Jestem tylko ciekawa, kto mu powiedział.
Zayn Malik: stan wiedzy 77%
Kiedy spadnie poniżej 20%, należy podłączyć ładowarkę. 

Wysiadam z auta. Dom Malika jest oddalony o 20 km od miasta, w którym pracujemy. Oddycham świeżym powietrzem. Otaczają nas wysokie drzewa.
- Człowiek z dziczy - mruczę pod nosem, gdy Zayn wyciąga teczkę z tylnego siedzenia.
Dopiero po chwili widzę, schowany za aleją drzew, ogromny dwór.
Przechodzi mnie dreszcz. Przypomina mi nieco zamczysko Draculi. Fundamenty, zrobione z kamieni i głazów, piętrzą się na górce. Na nich stoi owe domostwo, z czerwonymi ścianami i czarnym dachem. Wszystkie okna są zasłonięte.  Jedna firanka lekko drgnęła. Nie mieszka sam?
Bo jeśli drgnie firanka, to na pewno nie może być przeciąg. Ktoś na pewno nią poruszył.
DUCHY. Brakuje tu tylko ich i tego, żeby Zayn okazał się księciem wampirzym (choć na ten tytuł zasługuje tylko jeden wampir). 

- Idziesz?
- Tak, tak - mówię i podążam grzecznie za nim.
Drzwi otwierają się przed nami. W progu stoi blondynka z portretu.
- Chloe, a ty nie w Paryżu? - pyta Malik, wchodząc bezceremonialnie do środka. A jakie to ceremonie trzeba odprawiać, wchodząc do WŁASNEGO domu?
Jestem nieco skrępowana tą sytuacją, ale drepczę posłusznie za nim.
- Wcześniej nie przyprowadzałeś dziewczyn do naszego domu - mówi pretensjonalnym tonem [bezpretensjonalnie wali głową w biurko]. - Jestem Chloe. - Wyciąga do mnie dłoń zanim Zayn zdąża zaprzeczyć. Czemu niby miałby zaprzeczyć? Że nie przyprowadzał wcześniej dziewczyn? Skoro tak twierdzi ktoś, kto z nim mieszka, to widocznie tak było.
- Nie-dziewczyna (drag queen?) Suzanne. - Wyręczam go z uśmiechem na ustach, podając rękę.
- Zaraz wyjeżdżamy, tylko coś wezmę - informuje ją i znika nam z oczu.
Nastaje niezręczna cisza. Rozglądam się po wnętrzu. Zostało urządzone w starym stylu, ale mimo wszystko, jest przytulnie.
Bo jakże to tak, urządzać mieszkanie surowo. 

- Wejdź do salonu. - Prowadzi mnie po schodach.
Nad bardzo szerokimi, dębowymi stopniami widnieje obraz pięknej kobiety, która trzyma konia fryzyjskiego za uzdę. Zatrzymuję się, aby dokładnie się przyjrzeć. Siostra Zayna najwyraźniej zauważa to, ponieważ już za chwilę mówi mi, kto znajduje się na obrazie.
- To nasza mama, Naomi. - Widzę, jak uśmiecha się leciutko.
Wydaje się być sympatyczna. Jedyne, co mnie odstrasza, to jej anorektyczny wygląd. Szczery uśmiech, uchwycony przez artystę, ratuje wszystko.
Uff! 
Osoba przedstawiona na obrazie składa się jedynie z uśmiechu i anorektycznego wyglądu? Bo skoro anorektyczny wygląd został przedstawiony jako jedyna negatywna, a uśmiech jako jedyna pozytywna cecha, to chyba niczego więcej na obrazie nie ma.

- Jesteś bardzo podobna do mamy.
- Odziedziczyłam po niej jedynie szwedzką urodę - oznajmia.
- Czyli nie jest również tak miła jak ty? - Patrzę na nią.
A że jest miła, czytam z jej czoła, na którym ma to wypisane.

- Nie była miła, była wymagająca - odpowiada.
- Przepraszam. - Chwytam jej ramię.
Jakby jakaś obca baba chwytała mnie za ramię przy naszej pierwszej rozmowie, uznałabym ją za co najmniej dziwną. 
Żeby jeszcze był jakiś powód do takiego gestu. Czasem przecież jest to dopuszczalne, jednak na pewno nie w tej sytuacji.

- Nie szkodzi, zginęła bardzo dawno temu, ja tego na szczęście nie pamiętam. Jesteś znajomą Zay'a?
Pierwszy raz słyszę taki skrót jego imienia.
- Tak, bardzo mi pomaga - odpowiadam.
Fakt, jest drażniący, no ale trzeba przyznać, że wyświadcza mi wielką przysługę.
Och, Zayn powinien być znachorem - wmawiałby ładnym paniom, że seks z nim je uleczy.
Nie byłby pierwszy. 

- To do niego niepodobne. - Śmieje się, a ja razem z nią.
Cieszę się, że niezręczna sytuacja odeszła w niepamięć.
- Suzanne. - Słyszę warknięcie.
Stoi na dole, patrząc groźnie na drobną Chloe.
- Spieszymy się - oznajmia już spokojniej.
- Miło było cię poznać - żegnam się i schodzę do Malika.
Wychodzimy pospiesznie z jego domu. Widzę jak kurczowo zaciska dłoń na uchwycie torby podróżnej. Jestem bardzo ciekawa, co się w niej znajduję.
- Nie wierz w żadne jej słowo - odzywa się, nie patrząc mi w oczy, idąc hardo przed siebie.
- Przecież nic...
- ZROZUMIAŁAŚ?! - krzyczy.
Uspokój się chłopie. 
Mam delikatne skojarzenie z „Crimson Peak” del Toro, jednak coś czuję, że porównanie tego filmu do owego opka jest bardzo dużym błędem.

Podskakuję na ten dźwięk. Mrugam kilka razy.
Otwiera mi drzwi. Wsiadam bez gadania. Pierwszy raz boję się spojrzeć w jego karmelowe oczy.
Siada za kierownicą, ale nie przekręca kluczyka. Oddycha. Głośno.
Źródło: http://www.boredpanda.com/

- Naomi skręciła kark, spadając z konia.
Zaciskam rękę na materiale moich leginsów. Słyszałam gorsze rzeczy od pacjentów, ale ta wyjątkowo mnie zasmuciła.
Bo? 
Bo już uznała ją za swoją teściową.

- Żadne, powtarzam ŻADNE moje zachowania nie są spowodowane tą tragedią. - Patrzy na mnie, nie odwracam wzroku, nie śmiem tego zrobić. - Musisz mi uwierzyć - nakazuje.
- Dobrze - mówię.
Zastanawiam się, dlaczego ten znaczący fakt został pominięty w kartotece. Przypominam sobie kartki, które studiowałam. Coś mnie w nich zainteresowało.
Jednej brakowało...
Nabieram tyle powietrza w płuca, ile tylko daję radę. Jakie ważne rzeczy jeszcze na niej były? Czego nie wiem, o tym człowieku?
Jakby to powiedzieć... Uważam, że w ogóle go nie zna. Zamiast skupić sesje terapeutyczne na kliencie - jak powinno to wyglądać – to jedyną rzeczą interesującą Suzanne, była ona sama. 
Może ta cała terapia Malika to tylko podpucha i tak naprawdę ma to być terapia dla Suzanne?

16. Czarna, mroczna przeszłość

Malik dopiero po pół godzinie jazdy autem kontynuuje historię o jego matce. Nie była idealną rodzicielką, jednak zaślepiony miłością ojciec, Malcolm Calliford, nie widział świata poza nią. Zrozpaczony po stracie swojej ukochanej, wziął siekierę oraz małego Zayna i poprowadził do stajni. Ulubiony wierzchowiec nienawidził Malcolma, ponieważ ten bił go srogo za każdym razem, kiedy wiedział, że w ich małżeńskim łóżku znajduje się Naomi z nowym kochankiem. W ten sposób odreagowywał, bo był bezsilny.
Powinniśmy uważać ojca Malika za psychopatę, ale właściwie nawet się nie przejęłam. Po pierwsze postać Zayna jest sprowadzona do dwóch - może trzech - cech charakteru, po drugie ta wzmianka jest tak marnie napisana, że automatycznie zapominasz o tym akapicie.
I nawet nie chce się człowiekowi rozkminiać, na czym ta bezsilność wobec romansów żony miałaby polegać w kraju, w którym rozwody są znane od dość dawna.

- Jeśli jest ci trudno opowiedzieć dalszy ciąg historii, prościej będzie oddać ostatnią kartkę z twojej kartoteki - mówię cicho, gdy milczy kolejną minutę.
Nie patrzy na mnie, ale widzę jak mimowolnie zaciska szczękę.
- Aż tak bardzo ci na niej zależy? Chcesz błędnie wywnioskować, że sadyzm, którym przesiąkłem, spowodowany jest traumatycznymi wspomnieniami?
Patrzyłem jak mój ojciec katuje konia, dlatego lubię strzelić panienki biczem.
„Ponieważ od tamtej pory czuję nieprzeparty wstręt do walenia ko... Przepraszam”.

Przełykam głośno ślinę, przez swoje ściśnięte gardło. Jego ton jest pełny goryczy. Ma mnie za małą dziewczynkę, która nie potrafi zrozumieć jego natury. Ale przecież ja tak doskonale wiem, jak to jest być odmieńcem...
Gdybym piła za każdym razem, kiedy Suzanne uważa ich za wybryki natury, byłabym bardzo pijana... Bardzo. 
Sądzę, że przez to opko łatwiej byłoby przebrnąć w stanie nietrzeźwości.

- Chcesz popełnić identyczny błąd jak twoja przełożona? - kontynuuje salwę obraźliwych pytań.
- Nie - odpowiadam. - Nie popełniłabym - dopowiadam hardo, będąc pewną siebie.
- Zmieniłem terapeutkę, bo chciałem za wszelką cenę tego uniknąć.
A może zmieniasz terapeutkę, bo właśnie dowiedziałeś się czegoś, co wcześniej wyparłeś? 

Po spokojnie wypowiedzianym zdaniu, włącza radio. Lecą jakieś bzdety, ale łagodzą ciszę oraz narastające napięcie. Przestaję myśleć o tragedii, która go spotkała.
Dobra, dobra, Zayn - fajnie, że masz tragiczną historię, ale skończ gadać, bo chcę się poużalać nad sobą. 
Twoja tragiczna historia i tak jest niczym w porównaniu z mrokiem mojej duszy.

Mój umysł odpoczywa, a i sądzę, że jego przygotowuje się na kolejną część czarnej historii. Zastanawiam się, jak będzie na warsztatach. Zayn powiedział, że poznam samą siebie, ale obawy jak nędzne glizdy sprawiają, że mam wątpliwości, wiercą we mnie niemiłosiernie.
Dajcie mi tu tę wódkę, bo nie wytrzymam!
Masz setę, nie będę pić do lustra.

Nie ma odwrotu. Mijamy ogromny bilbord z napisem "Witamy w Edynburgu". Patrzę w lusterko. Za nami wlecze się kilka aut. Cholera, wyglądam na panicznie wystraszoną. Przyglądam się, mój makijaż daje mi odrobinę więcej pewności siebie, a zwłaszcza krwista szminka, która podkreśla moje dość pełne usta.
- Opowiedz mi, co działo się dalej. - Grzecznie proszę, ponieważ wiem, że jeśli teraz nie wykorzystam okazji, nie dowiem się być może nigdy.
- Ojciec kazał uspokoić mi wierzchowca. - Przycisza radio. - Odrąbał mu łeb.
– Brytyjskie prawo chroniące zwierzęta jest według specjalistów najlepsze i zarazem najbardziej restrykcyjne na świecie – mówi Margaret Ann Lewis z londyńskiego biura RSPCA.W Wielkiej Brytanii nad właściwym traktowaniem <<braci mniejszych>> czuwają setki organizacji państwowych i społecznych, na okrągło monitorujących tę sferę życia, ponadto obywatele czują się zobowiązani do informowania stosownych instytucji, jeśli zauważą, że coś jest nie tak.Jeżeli ktoś uważa np., że jego sąsiad zbyt rzadko wychodzi z psem na spacer lub miska jest za wysoka i kot ma z tego powodu dyskomfort w jedzenie, to informuje policję lub najbliższą placówkę RSPCA czy innej organizacji zajmującej się ochroną zwierząt. Przed oblicze sędziego, można również trafić za nieudzielenie pomocy rannemu zwierzęciu lub za bezczynnie przyglądanie się niewłaściwemu traktowaniu czworonoga. (źródło: http://www.polishexpress.co.uk/londyn-jak-pies-z-kotem-prawa-zdobywaly
Zatem historia Malika nie ma sensu, jeżeli nie doda zaraz, że ojciec trafił do więzienia. Koń nie jest zwierzęciem, które można „ukryć” – jakkolwiek okrutnie to brzmi. W tym momencie zareagowaliby sąsiedzi, którzy zauważyli „nagłe zniknięcie” lub weterynarz, którego – w przypadku posiadania takiego zwierzaka – nie zmienia się przy każdej możliwej okazji.
Nie wspominając o tym, że odrąbanie koniowi głowy (o ile nie został wcześniej uśmiercony) to zadanie trudne do wykonania. Choćby dlatego, że zwierzę – duże i silne zwierzę – będzie się bronić. Nie wierzę, żeby ktokolwiek obecny przy takiej makabrze wyszedł z niej bez co najmniej poważnych obrażeń.
Gregor Clegane jakoś dał radę, jednak porównywanie „Pieśni lodu i ognia” z tym opkiem również jest błędem.

Tracę oddech, a moje serce zamiera na chwilę. Psychika dziecka, którym wtedy był, musiała zostać doszczętnie zrujnowana, a na jej odbudowę potrzeba było lat. Nie dziwię się, że McKingley mogła stwierdzić, że skutki tego zajścia widoczne są po dzień dzisiejszy. Przeszłość to demon trudny do wypędzenia. Wlecze się, kąsając naszą duszę i jedynym sposobem, aby go pokonać jest...pokochanie go.
Co to za brednie? Serio, niech ona nie próbuje udawać psychologa, bo jej to nie wychodzi. Nie musisz kochać swojej przeszłości, żeby normalnie żyć – trzeba się pogodzić, że nie jesteśmy w stanie jej zmienić i sprawiła to, jakim aktualnie jesteśmy człowiekiem. Nie trzeba do tego miłości.
Albo bardziej łopatologicznie: gdyby pokochanie swojej przeszłości było konieczne, by normalnie funkcjonować, po świecie chodziliby sami wariaci.

- Nie współczuj mi, gorsze rzeczy wydarzyły się w moim życiu.
Milczę i nie śmiem pytać dalej. On jak i ja znamy granicę.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmia, a we mnie zaczyna rosnąć panika.
Czego się boję? Samej siebie? Chyba tak...
Ja też boję się głupoty, zwłaszcza połączonej z egocentryzmem.

Najpierw idę z Malikiem na kawę, przyda się małe przebudzenie po długiej jeździe autem. Chwytam kubek w obie ręce i rozsiadam się wygodnie w czerwonym fotelu. Przygląda mi się, tymi swoim przenikliwymi, brązowymi oczyma.
- Przestaniesz? - mówię zirytowanym tonem, lekko się rumieniąc.
- Co masz pod spodem? - pyta, uśmiechając się cynicznie.
- Tonę brawury, która każe mi przyłożyć ci w twarz. - Mrużę nienawistnie oczy.
- Prowokacja udana.
Dialog nieudany.

Śmieję się. W głębi ducha dziękuję mu, że rozładował moje spięcie. Tak bardzo wie kiedy i co powiedzieć. Czasami mam wrażenie, że zna mnie na wylot.
- Stanik sportowy - odpowiadam w końcu na jego pytanie. - Zostanę w leginsach, jeśli to nie problem.
Widzę jak przykłada palec do warg, częstując mnie oceniającym spojrzeniem.
- Mówiłaś Peterowi, że ze mną jedziesz?
- Nie. - Kręcę głową. - Ale jestem tu dla niego - tłumaczę.
- Dlaczego?
- Ponieważ go kocham i uważam, że zasługuje na normalną dziewczynę. - Z trudem przełykam ślinę, mówiąc mu gorzką prawdę.
Myślę, że bardziej zasługuje na dziewczynę, która będzie z nim szczera, ale co ja tam wiem...
I choć czasem pomyśli o nim w przerwach między jednym a drugim „ja, mnie, moje, ach, jak cierpię”.
Zacznijmy od tego, że nie powinna go traktować jedynie jako przeszkody w romansie z... jak to było? „Ekscentrykiem w garniturze”? Cała reszta to już sprawa drugorzędna.

Pan Malik zaczyna bawić się w terapeutę, terapeutę masochistki, która tak bardzo współczuje swojej miłości, że jest w stanie zniszczyć samą siebie. To nie może skończyć się dobrze. Jego pytania są cholernie trafne.
- Z góry liczysz, że to, co ci zrobię, odepchnie cię od BDSM? - Mruży oczy.
Biorę wdech.
- Bardzo, nawet nie wiesz jak ciężko mieć tyle skrajności w sobie.
Przed chwilą Malik opowiedział jej o swojej „tragicznej” (raczej wymuszonej i źle opowiedzianej) przeszłości, po czym mówi mu coś takiego... Serio, Suzanne? 
Nikt nie potrafi angstować tak bardzo jak ona. Nikt nie odbierze jej tytułu Królowej Cierpienia!

- Mój ton jest cichy, przestraszony.
Budzą się wspomnienia, kiedy schowana w szafie słuchałam, jak Peter cierpi. Nie tyle co przeze mnie, ale przez moją naturę.
Przez ciebie. 
Może jej natura to jakiś osobny byt? Wiesz, jak w bajkach, kiedy bohaterowi na jednym ramieniu siedzi diabełek, na drugim aniołek?

Patrzę na Zayna i błagam w myślach, aby stworzył innego człowieka, inną mnie, która będzie potrafiła żyć bez tego wszystkiego.
- Każdy z nas choć raz tego chciał, ale zazwyczaj ludzie godzą się ze samym sobą. Dlaczego jesteś taka harda? - pyta, ale mam wrażenie, że sam siebie.
W milczeniu dopijamy kawę. Zayn patrzy na zegarek, który jest osadzony na jego wytatuowanym nadgarstku. Chwyta mnie za przedramię i ciągnie w głąb sali. Wchodzimy do ciemnego pomieszczenia. Ciepłe światło oświetla jedynie stanowiska. Nie wszystkie są zajęte. Nad każdym wisi metalowa obręcz. Słyszę dźwięk, który przyprawia mnie o dreszcze. Starszy mężczyzna w długiej brodzie uderzył drobniutką blondynkę, która klęczy przed nim.
- Mówiłem, żebyś się nie ruszała! Teraz twoje nędzne, niedoskonałe ciało jest pokaleczone! - krzyczy.
W ogóle – Malik jest właścicielem wielkiego przedsiębiorstwa, ale mieszka w rodzinnym domu (który chyba nie kojarzy mu się zbyt dobrze) z siostrą. Nie może sobie kupić apartamentu w centrum miasta i tam urządzić dla swoich uległych „pokoju zabaw”, jak Grey? 
Może nie tylko u Petera w pracy konieczne są oszczędności.

Zayn prowadzi mnie ku mężczyźnie, a moja dusza zapiera się nogami i rękoma jak tylko może. Posłusznie kroczę, czując silny uścisk czarnowłosego. W pewnym sensie dodaje mi odwagi. Za nic w świecie nie chcę trafić w łapska obcego brodacza, który przyprawia mnie o dreszcze. Patrzę na blondynę. Jej twarz nie wyraża bólu, cierpienia. Zainteresowane oczy jej, zapewne Pana, lustrują mnie.
Malik podaje mu rękę.
- Zayn, dawno cię tutaj nie gościłem - odzywa się mężczyzna bardzo niskim głosem.
Jest to przyjemny dźwięk, ale chyba na tym kończą się dobre strony.
- Witaj Abraham. - Malik klepie przyjaciela po plecach. - Słuchaj, potrzebuję ustronnego miejsca, nie mam zbyt dużo czasu - tłumaczy.
To jego prawdziwe imię, czy pseudonim? Bardzo mnie to zastanawia.
Nie ma nic ważniejszego niż tożsamość tego typa.

- Jeśli ty nie masz, ja mogę się nią zająć. - Abraham wskazuje głową na mnie, jakbym była jedynie przedmiotem.
Fala strachu zalewa mnie. Mimowolnie przysuwam się do Malika. Tylko jemu ufam, tylko mu pozwolę się dotknąć, uleczyć z choroby, jaką jest w moim przypadku uległość, chęć bycia zniewoloną.
Tylko on jest tutaj przystojniakiem. 
To akurat standard – bohaterka oczekuje czegoś, ale przyjmie to jedynie jeśli facet jest przystojny.

Zayn otwiera usta, aby odpowiedzieć mężczyźnie, a ja zamieram.

17. Podniecenie

Stoję w bezruchu, oczekując. Póki co, jedynie siedzi naprzeciwko i wpatruje się we mnie. To spojrzenie wzbudza strach. Pielęgnuję go, wymyślając co rusz nowe teorie tego, co mi zrobi, pokaże.
Sam się nią odpowiednio zajmę, jest nowa, trzeba ją wytresować.
To zdanie obija się wewnątrz mojej czaszki. Powiedział tak po to, aby odmówić w grzeczny sposób Abrahamowi, czy może naprawdę tak sądzi?
Więc to on powiedział? Bo zapis tego fragmentu ni cholery nie wskazuje, żeby powiedział to ktokolwiek.
Wydaje mi się, że to miała być mowa pozornie zależna, ale nie wyszło.

- Wstań - rozkazuje mi, a ja posłusznie unoszę się z kolan.
Nogi podrętwiały mi od siedzenia na macie. To kilkuminutowe patrzenie stworzyło miedzy nami niewyjaśnioną więź, jakąś umowę. To wszystko tak bardzo mnie intryguje...
- Będziesz mi musiała zaufać, na tę krótką chwilę twoje ciało wpadnie w moje władanie. Jesteś na to gotowa? - pyta.
Jego brązowe oczy lądują na moich wargach, które nerwowo zwilżam językiem. Natychmiastowo przestaję. Niestety, moje palce są opuszczone, abym mogła obgryzać skórki, więc robię to.
- Nie zrobisz mi krzywdy? - Coś w tym wzroku jest nie tak, dlatego wolę spytać.
- Nie obiecuję. - Jego ton jest poważny.
Uśmiecham się. On mnie testuje... Chce sprawdzić, czy stoi przed nim dziewczynka, czy świadoma kobieta.
Pomogę mu: najbardziej irytująca manipulantka. 

- Jestem gotowa - odpowiadam hardo.
Taka jestem, to cała ja. Gdy wyczuję wyzwanie, natychmiast je podejmuję, bez względu na to, czy zdołam podołać. Walczę i to niestety kłóci się z moją seksualną uległością. Powinnam być nieśmiałą, zagubioną osobą, która odda się we władanie Pana po to, aby pozbyć się uciążliwej samodzielności, wymagającej godzenia się z konsekwencjami podjętych wyborów. Niezależność i zniewolenie, ta para rozdziera moją duszę. Jedna strona musi zwyciężyć, zdominować drugą.
Niekoniecznie. Jak już napisałam wcześniej – osoby, które są uległe w życiu seksualnym, często mają silne charaktery. I jest to całkowicie naturalne – mają podejmować wyzwanie, przekraczać tę granicę strachu, którą każdy z nas bardziej świadomie czy nieświadomie sobie wyznaczył. To – jak by nie patrzeć – buduje charakter. 

Zamyślona, nie zdążam zaprotestować, gdy Malik silnym, zdecydowanym ruchem zdejmuje mi luźną bluzkę. Patrzę w dół. Mam na sobie jedynie sportowy, czarny stanik. Dolny pasek nieco się podwinął. Sięgam dłonią, aby go odwinąć, ale Zayn łapie ją.
- Nie ruszaj się - mruczy pod nosem i swoim palcem wskazującym poprawia ubranie.
Prawie muska moje piersi. Mój oddech przyspiesza, chcę go za wszelką cenę opanować. Odsuwa się na metr.
- Wyprostuj te plecy. - Uśmiecha się kpiąco.
Mam ochotę coś mu odpowiedzieć, ale milczę. Sam też zdejmuje swoją koszulkę.
- Będzie mi wygodnie - oznajmia, a ja przytakuję, próbując nie spłonąć rumieńcem przed nim.
Z budowy jest bardzo podobny do Petera. Na jego torsie lekko zarysowują się mięśnie, dopiero gdy mój wzrok wędruje na jego ramiona oraz przedramiona dostaję gęsiej skórki. Te ręce potrafią porządnie uderzyć. W ciepłym świetle eksponują się jego tatuaże. Jest ich naprawdę dużo, ale wszystkie są piękne. Jego ciało można by studiować, oglądać godzinami jako czystą sztukę.
Pan Malik jest męską gejszą.
Tyle że gejsze nie mają tatuaży...
Może nosi kimono i maluje twarz na biało.
Różne są fetysze. Why not?

Śmieję się pod nosem.
Schyla się i otwiera torbę. Jeszcze nie mogę ujrzeć, co dokładnie w niej jest. Na sali zbiera się więcej osób. Osobliwi, nawet bardzo, podchodzą do nas bez krępacji. Wiele z nich wita się z Malikiem, jak z dobrym znajomym, zamieniają kilka zdań. Przez chwilę stoję jak idiotka, oglądana przez pewnego mężczyznę.
- Zobacz jaka piękna, nie to co ty - syczy do rudowłosej kobiety, która stoi koło niego skulona.
- Tak panie, jest piękna - odpowiada mu grzecznie.
Kolejny bullshit, który próbuje wcisnąć nam autorka. Osoby dominujące – owszem – w pewnym stopniu poniżają uległych, ale zawsze musi mieć to jakiś cel. Takie wypowiedzi nie mają. Mimo wszystko BDSM ma sprawiać przyjemność obu stronom, a osobie uległej – zupełnie jak każdemu innemu – należy się szacunek i miłość w związku. 
Pamiętaj jednak, że w tym przypadku cała wiedza autorki na ten temat płynie prawdopodobnie z pornosów, skąd założenie, że poniżanie osób uległych ma miejsce zawsze i wszędzie, nie tylko w sferze seksualnej.

Nie wydaje się być smutna, jakby słyszała takie teksty codziennie. Patrzę znacząco na Zayna, okazując, że czuję się zaniedbana i... osaczona. Gdy rozbrzmiewa w końcu muzyka, wszyscy rozchodzą się jak za dotknięciem magicznej różdżki.
- Zaczynamy - mówi Malik i wyciąga z torby chudą linkę w słomianym kolorze oraz czarną szarfę.
Podchodzi tak blisko, że mogę przyjrzeć się dokładnie wilkowi w indiańskim pióropuszu, wytatuowanym na jego piersi. Patrzy na mnie wymownie, dodając odwagi. Mój wzrok wędruje z oczu zwierzęcia na jego, karmelowe.
Pozdrawiamy czytelników! 

- Zaufaj mi, chcę ci pomóc. - Jego ton jest ciepły jak nigdy, otula moje zmysły.
Przytakuję. Ufam, chcę zostać naprawiona, chociażby jego dłońmi.
Kciukiem rozchyla moją dolną wargę. Przykłada szarfę. Myślałam, że chce mi ją założyć na oczy, ale błędnie założyłam. Otwieram usta. Wkłada jedwabny materiał do środka, obwiązuje dwa razy. Robi to mocno, solidnie, każdy jego ruch jest precyzyjny, nic nie dzieje się z przypadku.
Cholera, zauważam że zaczyna mi się to podobać.
- Teraz pani terapeutka ma zamkniętą buźkę. - Śmieje się, patrząc mi w oczy.
Gdyby już tak mogło zostać... Nie to, że się śmieje, tylko że „terapeutka” jest zakneblowana.

Cofam, cały czar prysł. Znów zaczyna mnie irytować. Wciąż mam wolne ręce, nogi, całe ciało oprócz języka. Jeszcze mogę mu przygrzmocić. Korci. Obchodzi mnie. Czuję jak szarpie lekko moje dłonie do tyłu. Poddają się, są bezwładne i bezbronne w stosunku do jego dotyku. Zakłada mi je tak, że opierają się na zgięciu przeciwnego łokcia. Skrępowanie mi ich zajmuje mu stosunkowo mało czasu. Raz po raz przechodzi mnie specyficzny dreszcz. Nie wiem, jak mam to odbierać.
Stoimy do siebie twarzą w twarz. Patrzę w górę, zawiązał pierwszą linkę na obręczy. Wiercę dłońmi z ciekawości, ale one nawet nie drgną. Przychodzi niespodziewanie. Jej imię to czterdzieści i cztery panika. Moja strona niezależności zaczyna wyczuwać niebezpieczeństwo, zaś druga wprost ożywa.
Druga strona niezależności? 
Jej dwustronna niezależność była w połowie martwa. Cud na miarę wskrzeszenia Łazarza.

- Co by tu z tobą zrobić. - Podchodzi i muska moją skórę na żebrach.
Pogonić w cholerę.

Odsuwam się, ale lina umożliwia mi zrobienie tylko jednego kroku do tyłu. Nie chcę, aby dotykał mnie w ten sposób, jednak zgodziłam się oddać mu na ten czas swoje ciało, więc podchodzę z powrotem, a jego opuszki palców znów stykają się z moją nagą skórą. Uśmiecha się zadowolony z mojego wyboru.
Zaczyna się ceremonia.
Odzywa się, a jego ton głosu i to, co mówi sprawiają, że zalewa mnie fala podniecenia:
-To nie jest tylko czysty bondage, środek do celu. Ludzie stworzyli nowy wymiar sztuki, piękna, jakim jest wiązanie liną człowieka. Ciało kobiety, ozdabiane sznurami, podwieszane w najróżniejszych pozycjach, nabiera nowego wyglądu, eksponuje się samoistnie. Jest jak żywy obraz.
Jeżeli nie będzie się ładnie komponować, to się przytnie tu i tam.
Przypomniał mi się Hannibal (serial), gdzie z trupów też dało się zrobić ładny widoczek.
Są więc jakieś szanse, że Suzanne zostanie zamordowana? Byłby przynajmniej jakiś ciekawy zwrot akcji.

Zaczynam uwielbiać obserwować z jaką precyzją to robi. Częstuje moją psychikę tym cudownym doznaniem. Linką drażni moją szyję, zjeżdża do obojczyków, muska piersi przez materiał stanika, nawet nie protestuję, to wskazałoby na moje niezdecydowanie, brak zaufania i dziecinność. Podsuwa sznur pod zagięcie moich piersi.
Dzikość.
Ale że te piersi oszalały?
Zaczęły podskakiwać i rzucać się we wszystkie strony. 
Kłapały zębami i próbowały łapać sznur.

Tylko to teraz mogę zaobserwować w jego zachowaniu. Zmienił się tak nagle.
Czuję szarpnięcia, resztę linek, które zwisają i drażnią moje pośladki. Moje piersi trwają skrępowane w silnym uścisku. Słyszę swój oddech, przerywany. Pochyla mnie do przodu. Bolą mnie plecy, chcę o tym powiedzieć, ale słyszę tylko coś niewyraźnego przez tą szmatę. Zaczynam panikować. Zawiesi mnie, będzie niewygodnie, nieprzyjemnie. Unosi mi nogę za stopę. Szarpię się.
Słyszę charakterystyczny dźwięk. Przechodzi mnie gorąco. Uderzył mnie w pośladek. Wcale nie lekko. To nowe doznanie, upokarzające, ale tylko dlatego, ponieważ mnie...podnieca. Czuję wilgoć i ogromny wstyd. Upokarzający jest fakt, że mi się spodobało, ten mały gest dominacji Zayna Malika. Moja niezależność, hardość chowa się w kąt, zażenowana moją reakcją.
A moje zażenowanie kwili przy mnie.
Mój gust literacki już od dawna siedzi w szafce pod zlewem i mówi, że nie wyjdzie. 

18. Nigdy tak o sobie nie mów

Idę za nim cała we łzach. Może niektórzy uważaliby to za żałosne, ale bezsilność zrobiła po prostu swoje. Staram się jak mogę wmówić mojemu umysłowi, że różowe jest czarne, ale czy bez popadnięcia w chorobę psychiczną jest to w ogóle możliwe?
Spodobało mi się:
Jego silna dłoń na moim pośladku, przyjemne ciepło pomieszane ze strachem, lekkim bólem i podnieceniem. Potem niski, opanowany ton, mówiący "Miałaś się nie ruszać, Sue". Następnie pociągnięcie, jakbym znalazła się na chwilę w stanie nieważkości. Cudowne i okropne zarazem.
Jezus nie był masochistą.
Jak to nie? Sam się prosił, żeby go przybili go krzyża. :D

A więc jak my, Zepsuci, mamy doznać Edenu, skoro nasz raj to Jego droga krzyżowa?
Nie jesteśmy Narodem Wybranym, jesteśmy przeklęci przez nasze jestestwo.
Wykluczeni i rozumiani tylko w swoim własnym towarzystwie.
Tworzy się tutaj jakiś nowy odłam religii?
Kult samego siebie. 
„Marysuizm” poniekąd brzmi jak nazwa jakiejś sekty.

Zayn odwraca się i mogę zauważyć jego smutne, karmelowe spojrzenie. Rozumie mnie, moje złamanie psychiczne. On wie, czym jest spowodowane. Udajemy się do recepcji. Malik rezerwuje dwa pokoje, po chwili podaje mi kartę. Nie odzywa się do mnie od czasu, kiedy chciał poprawić jeden z węzłów przy moim udzie. Poczuł moje podniecenie na materiale leginsów (siedziało w oczku dzianiny i machało łapką), natychmiast mnie rozwiązał i wyszliśmy z warsztatów, odprowadzeni ciekawskimi spojrzeniami.
Wchodzimy po schodach, opieram się o balustradę. Współczuję jej, musi dźwigać moje ramię jak i moje problemy życiowe.
Źródło: http://milowy-krok.informatorbudownictwa.pl

- Tutaj twój - odzywa się, wskazując na białe drzwi.
Przystaję i tępo patrzę w pomalowane drewno. Jak nieżywa unoszę kartę, pcham skrzydło i wchodzę do środka. Nie żegnam się, po prostu zamykam drzwi. Ten gest mówi sam za siebie. Muszę się odizolować. Zgnić sama ze sobą.
Miejmy nadzieję, że potraktuje to poważnie i popełni samobójstwo.
Wtedy nie będzie w stanie zachwycać się swoim efektownym cierpieniem.
Znając różne (po)twory literackie mogę przypuszczać, że nawet wtedy umierałaby przez dziesięć stron.

Dzwoni mój telefon. Patrzę na wyświetlacz. Zdjęcie Loreen uśmiecha się do mnie. Odbieram, ale wciąż milczę.
- Halo, jesteś tam? - pyta mnie znajomy głos.
- Nie ma mnie, ale jest ktoś inny - odpowiadam załamującym się głosem.
- Kto taki? - Lor natychmiast smutnieje.
- Masochistka, chora psychicznie kobieta, nie wiem.
- Ja wiem! - mówi entuzjastycznie. - Najlepsza przyjaciółka pod słońcem, która po prostu lubi nieco specyficzne rzeczy.
Widzę z przyjaciółki taki sam terapeuta, jak z Suzanne.
Ona przynajmniej nie podaje się za takowego. 

Jej ton jest tak infantylny, jakby to była błahostka. Uśmiecham się. W głębi ducha dziękuję, że mnie nie odtrąca.
- Ja tego nie zwalczę, dzisiaj to sobie uświadomiłam - informuję.
Może i się poddałam, a może to po prostu słuszna kapitulacja.
- Więc to zaakceptuj.
Słyszę pukanie do drzwi.
- Loreen, porozmawiamy jak wrócę do domu - rzucam szybko i rozłączam się.
Otwieram delikatnie drzwi. To on. Mój seksualny Yoda.
- Przepraszam za moje zachowanie - mówi, opierając się o framugę.
Patrzę w podłogę. To ja powinnam przeprosić za reakcję mojego ciała, choć to absurdalne, ale czuję się źle z tym.
- Powinienem odezwać się, pocieszyć, ale...- przerywa, łapie mój podbródek i ciągnie ku górze, jestem zmuszona spojrzeć mu w oczy. - Jesteś na straconej pozycji - dokańcza.
Wszyscy są tym bardzo zaskoczeni, prawda...? Nie? Dziwne. 

Mimo, że o tym doskonale zdałam sobie sprawę, coś we mnie zabija swoimi słowami. Tym czymś jest nadzieja.
Przytakuję mu jedynie głową. Nie jestem w stanie nic powiedzieć. Otwieram szerzej drzwi i wpuszczam go do środka. Siadam na łóżku po turecku, on zajmuje fotel. Wygląda bardzo korzystnie, gdy jego koszulka opina mocno tors. W ogóle Malik jest przystojny, muszę to przyznać. Nie ciągnie mnie do niego, ale po prostu stwierdzam fakt. Usadawia długie palce na brodzie ze zgrabnym zarostem.
Jak wygląda zgrabny zarost?
Umiarkowanie umięśniony, z płaskim brzuchem i foremnymi nogami.
I zgrabnym zarostem. Incepcja.

Tylko brakuje tutaj długonogiej blondyny z wielkimi, sylikonowymi...
Myślałam, że chociaż tutaj sobie oszczędzimy tych stereotypowych plastików.
Opko bez plastików jest jak polska pizza bez keczupu. Oczywiście, że byłaby lepsza, ale widziałaś kiedyś coś takiego? 

- Suzanne... - wyrywa mnie z letargu myśli. - Nie mogę nic więcej dla ciebie zrobić, każde działanie przybliżyłoby cię do BDSM, a nie jestem w stanie grać zwyrodnialca, który pokaże ci wyłącznie ciemną stronę, bo ona nie może istnieć bez tej dobrej, dopełniają się wzajemnie.
Źródło: Walt Disney, Król Lew
- Rozumiem. Chciałam za wszelką cenę wyleczyć się z tego, dla Petera - tłumaczę.
Lustruje mnie spojrzeniem.
- Podziwiam twoje zahartowanie, ale głupotą jest uciekać od samej siebie.
Odchylam się i kładę na miękkiej pościeli. Malik ma rację.
- Mam go zostawić? - pytam raczej samą siebie.
- Jeśli kogoś kochasz, puść go wolno, jeśli nie wróci, nigdy nie był twój - odpowiada.
Źródło: Le petit prince
Podrywam się.
- I do czego wróci?! Do kobiety, która w jego przekonaniu lubi być traktowana jak szmata, najgorsza dziwka, OSTATNIA KURWA! - zaczynam się wydzierać, a z moich oczu ciekną obficie łzy.
Podchodzi do mnie. Łapie mój policzek, ale odpycham jego rękę, wbijając paznokcie. NIE CHCĘ, NIE CHCĘ, NIE CHCĘ JEGO RĄK NA SOBIE! Jego pocieszenia, akceptacji tragedii mojego żywota.
Rozumiem, że to może być dla niej trudne, ale gdyby stała na skraju dachu, to bym ją z niego zrzuciła.
Może wykazałabym się zrozumieniem, gdyby nie użalała się tak nad sobą od samego początku opka.

Pcha z całej siły tak, że ląduje na plecach. Siada okrakiem, przytrzymując moje ciało. Ręce boleśnie wbija w pościel.
- Nigdy tak o sobie nie mów - szepcze, a ja zaczynam się bać.
- On tak sądzi, brzydzi się mną, ale wciąż ma nadzieję, że pozostała w tym ciele stara Suzanne.
A w ogóle skąd to przekonanie, że się jej brzydzi?
Żeby miała kolejny powód do cierpień.

Wytatuowane przedramiona nawet nie drgną, kiedy ruszam lekko nadgarstkiem.
Przymyka oczy i po chwili tłumaczy mi bardzo ważną rzecz. Cóż, Petera nie zmieni, wiec kompletnie pomija jego kwestię.
- Oddajesz się panu, a w nagrodę dostajesz należyty szacunek, opiekę, na tym to polega. Bo czym byłby pan bez uległej, a uległa bez pana? - pyta.
Mrugam kilka razy.
- Pustostanem - odpowiadam.
Pustostanem to ona jest od dawna. 
Jeśli chodzi o empatię, nawet określenie „pustostan” to niewystarczające określenie.

- Właśnie. - Uśmiecha się delikatnie. - Jesteś silną kobietą Suzanne, nie wystraszoną, mało inteligentną panną Steele, więc przestań użalać się nad sobą - syczy.
Jesteś pewien, że nie jest mało inteligentna?
On teraz próbuje w pewien pokrętny sposób ją pocieszać. Nie psuj mu tego!

Prycham.
- Chcesz mnie wkurzyć?! - pytam, patrząc mu w rozbawione usta.
- Oczy mam wyżej, pani psycholog.
Spycham go z siebie i oboje wybuchamy śmiechem.
Te dziecięce igraszki.
Coś szybko jej męczarnie minęły.
Stwierdziła, że już wystarczy tych smutków. Po co przejmować się złymi rzeczami, skoro życie jest takie piękne?

- Weź prysznic, pokażę ci Edynburg, a potem pojedziemy do domu - oznajmia.
- Nie jesteś śpiący? - pytam, patrząc na niego.
Zastanawia się.
- Wypiję kawę. - Puszcza mi oczko i wstaje, aby wyjść.
Doganiam go w ostatnim momencie i mocno przytulam ze szczerym dziękuję na ustach.

~*~

Skarbie, jest w tobie coś tragicznego
Coś bardzo magicznego 
Nieprawdaż?
Skarbie, jest w tobie coś samotnego
Coś bardzo wartościowego 

Skarbie, jest w tym coś nieszczęsnego

Coś bardzo cennego

Gdzie tu zacząć.
Skarbie, jest w tym coś zepsutego,
Lecz możliwe że liczę właśnie na to!
Och, cóż za grzech
Grzech główny numer osiem: pisanie złych opek.
A dziewiąty: wstawianie do opek wyjętych z kontekstu tekstów piosenek, w dodatku w polskim tłumaczeniu, prosto z tekstowo.pl.

wtorek, 6 grudnia 2016

19. My Słowianie, czyli merysuizm za Piasta Kołodzieja

Witajcie!
Jak widzicie, dzisiaj Greya nie ma – ale bez obaw, niedługo do niego wrócimy! W zamian, w ramach przerywnika, mamy dla Was prawdziwą perełkę z Wattpada o tematyce dość nietypowej: napatoczyło się nam opko o... Słowianach. Dowiecie się za chwilę, jak luksusowo jadało się na ziemiach polskich w czasach przedhistorycznych, w jaki sposób nasi słowiańscy przodkowie wyprzedzali swoją epokę i że już wtedy paczki z Ameryki nie były na poczcie bezpieczne. Wszelkie Żytomiry i Wojsławy się w grobach przewracają, a Świętowit poszedł płakać w kącie. Miłej lektury!

Źródło: https://www.wattpad.com/story/48041793-w-niesko%C5%84czono%C5%9B%C4%87-zawieszone

Analizują: baba_potwór, Nikelaine i Az

Rozdział 1

Urodziłam się w nocy podczas, której duchy schodziły na ziemie,
Skoro jest ich kilka, to sprecyzuj, będę wdzięczna.

a wraz z pierwszymi promieniami słońca odchodziły. To na ich cześć oraz w podzięce za dar jakim mnie obdarzyły zostałam nazwana Dużyźń.
Nie rozumiem, co to imię ma wspólnego z duchami i tym darem?
Częściowo jestem w stanie wytłumaczyć to imię, bo „żyzń” znaczy „życie”. Jednak nie widzę żadnego wyjaśnienia dla tego „du” na początku. Nieudana próba stworzenia nowego imienia z obcych słówek?
Może „du” od „duchy”? Tak czy inaczej, brzmi cudacznie.

Dar jaki otrzymałam od duchów przodków to oczy koloru fioletowego, dzięki nim jestem wstanie dostrzec to czego inni nie potrafią. Dom w jakim się wychowałam tętnił życiem i dźwiękiem (oraz niepoprawnie używanymi zaimkami), zawsze coś się działo. Miałam trzech starszych braci, Żyrosława pracującego w polu wraz z ojcem, Wojsława, którego ulubionym miejscem był las (rodzice absolutnie nie mieli nic przeciwko temu, że zamiast tyrać w gospodarstwie, włóczył się po puszczy) oraz Domagoj'a z apostrofem z rzyci wziętym zajmującego się zwierzętami i budzącego tym zadziwienie oraz wesołość całej wsi, bo kole lewentarza zawsze chodziły kobiety. Miałam też młodszego brata Myślimira, uczył się on wszystkiego od braci gdy tylko skończył siedem wiosen. Dom nasz położony był na uboczu wioski przy strumieniu. Oddzielał on nas od pola naszego i lasu. Posiadaliśmy durze połacie ziemi. Nasz dom był durzy, mieściły się w nim cztery pokolenia.
Jeszcze żebym tylko wiedziała, co znaczy, że coś jest durze, to byłoby idealnie.
Dur to inna nazwa tyfusu. Może zakażone to wszystko było?

Był często przebudowywany, najpierw na zaślubiny rodziców i nas ich dzieci, potem na ślub Wojsława i Żyrosława, a następnie gdy urodziły się ich dzieci.
Z tego zdania wynika, że dom był przebudowywany na zaślubiny rodziców i dzieci, a potem... Znowu na ślub dzieci, w dodatku dwóch synów ze sobą.
A potem jeszcze raz, gdy Wojsławowi i Żyrosławowi urodziły się dzieci. To dopiero początek opka, a ja już się gubię.
I że wszyscy tam na kupie mieszkali. Już to widzę.

Ostatnim razem gdy dziadkowie zdecydowali się dać nam więcej miejsca. Żyrosław poślubił Dobrosławe córkę Bogurada (przeczytałam „Bodyguarda”) i Myry, Myra była onegdaj kapłanką zanim przybyła do naszej wioski. Dobrosława miała również młodszego brata Zimowita, a razem z Żyrosławem mieli dwóch synów, Bratomiła i Bratumiła. Bliźnięta. Wojsław natomiast poślubił Nawojke córkę Ciesława i Bożeny. Oboje mieli dwie córki Grocisławe i Kazimiere oraz najmłodszego syna Dobrowoja.
Czy ktoś ogarnął coś z tej wyliczanki? Bo ja nie.
Ja wyczytałam tylko, że Zimowit i Żyrosław mieli dwóch synów. Poza tym Bratumił i Bratomił to jest dokładnie to samo imię, tyle że w różnych wersjach. Różnica jest mniej więcej taka, jak między Julianą a Julianną.
Już wiem, skąd czerpią wzorce scenarzyści brazylijskich seriali.

Po mimo tego, że zostałam obdarowana przez duchy takim darem to ujrzałam coś dopiero mając jedenaście lat.
Ujrzanym cosiem nie był, niestety, słownik ortograficzny.

  Dochodziło południe, słońce mocno grzało. Siedziałam na granicy lasu z łąka i czekałam na braci. Wpatrywałam się w strumień niknący pod ziemią. Nagle usłyszałam kroki, dochodziły one z przeciwnej strony niż las. Potem usłyszałam głos.
- Nie boisz się, że Cię porwie? - spojrzałam w wesołe oczy Zimowita.
- A nie przyszło Ci do głowy, że oni są po prostu samotni?
- Wolę nie sprawdzać - usiadł obok mnie. - Ojciec pyta o sarny.
- Jak Wojsław wróci to zobaczysz. Widzę wiele rzeczy, ale nie koniecznie przyszłość.
- Słyszałaś o Katarzynie?
- Ponoć dzisiaj rozwiązanie.
- Już po. Urodziła chłopca.
- To chyba dobrze.
Emocje sięgają zenitu. *zieeew*
Domyślam się, że akcja dzieje się w czasach przedchrześcijańskich lub niedługo po wprowadzeniu chrześcijaństwa... Czy w takim razie ktoś może mi wyjaśnić, co tam robi baba z greckim imieniem, w dodatku spolszczonym?
I to już druga – wcześniej pojawiła się jakaś Myra. Może z urlopu na Krecie je przywieźli?

- Nie koniecznie, ma rybie oko - po jego słowach zamilkliśmy. Nie mieliśmy ochoty dalej mówić. Po kilku minutach znów się odezwał. - A jeśli przyjdą twoi przyjaciele, obronisz mnie?
Zaśmiał się, a ja go przewróciłam. Zimowit zwykle mnie denerwował i tak było tym razem. Nawet jeśli dzielił nas jedynie rok to był on bardzo irytującą osobą.
A co jest w nim tak irytującego?

Wstałam i spojrzałam na las, miałam nadzieję szybko zobaczyć braci. Zimowit mówił coś, ale ja nie słuchałam.
Oho, standardowa Maryśka. Nie słucha, co się do niej mówi, wszyscy ją irytują, posiada niezwykły dar od nieludzkich istot... I kto tu kogo nazywa irytującym?
I tak nikt nie powie jej tego w twarz.

  W końcu na drodze ujrzałam sylwetki Wojsława i Myślimira. Wojsław ciągną za sobą kilka saren, a na barkach niósł wilka, Myślimir niósł broń oraz kilka królików. Gdy nas spostrzegli wesoło zawołali.
- No! - krzyknął wesoło Wojsław klepiąc Zimowita po plecach prawie go przewracając. - Ciebie żeśmy się nie spodziewali!
- Pomogę - wyciągną rękę w stronę sznura.
Jacyś tajemniczy oni dopiero wyciągną rękę? Kilka osób tylko jedną rękę?
Może to bracia syjamscy. Rękę mają wspólną.

Wracaliśmy drogą przy strumieniu. Wystarczyło iść obok wody by trafić do domu. My jednak wchodziliśmy na pole by skrócić sobie drogę. Wracanie przez wieś zaraz po polowaniu nie było ulubionym zajęciem Wojsława. Nie lubił gdy ludzie interesowali się jego polowaniami, zawsze w tedy o coś go prosili. On jednak polował tylko gdy kończyły się zapasy, nie chciał naruszać lasu.
Kłosy już się zazłociły, a żniwa miały zacząć się za kilka dni. Pachniało żytem i wiatrem. Lubiłam chodzić po polu gdy żyto dojrzewało. Czułam się w tedy wolna. Moi bracia wesoło rozmawiali z Zimowitem. Czułam tą radość.
Wracając do domu spotkaliśmy ojca z Żyrosławem, wymieniliśmy kilka słów i pobiegłam w stronę domu. Ojciec nie lubił gdy spędzałam czas włócząc się i patrząc na pracę. Zwłaszcza Wojsława. Wydaje mi się, że do samego końca widział we mnie małą dziewczynkę.
A mnie się wydaje, że widział w tobie lenia, który wolał szlajać się cholera wie gdzie zamiast zrobić cokolwiek, żeby pomóc w domu czy coś.
Żniwa za kilka dni, więc powinna zasuwać na pole. I na pewno nie po to, żeby w nim stać i wyglądać epicko.


Wolał jak siedziałam przy matce i robiłam to co ona, mnie jednak szycie i gotowanie nigdy nie interesowało. Gdybym miała wybór to chciała bym zajmować się tym co bracia.
Kolejna cecha typowej Mary — syndrom zbuntowanej księżniczki.
Chłopska feministka. Od tego właśnie zaczęła się emancypacja kobiet.

Zanim oddaliłam się od rodziny, obejrzałam się raz. Ojciec i Żyrosław uśmiechali się, a zmarszczki i ciemna skóra od słońca dodawała im tej siły, której nie widziałam u nikogo. Kiedy ojciec zauważył, że stoję machną na mnie, a ja pędem pognałam do domu.
Stoisz machną na sobie? Jak można stać na sobie? I czym jest machna?

Minęłam po drodze bliźniaki.
Jak się zaraz przekonamy, ta informacja nie wnosi do fabuły zupełnie niczego. Zupełnie.

Dotarłam do strumienia i przeskoczyłam go, strasząc tym kury. Zaraz obok był pomost, ale chciałam się przekonać czy nadal umiem przeskoczyć wodę. Uśmiechnęłam się i pomachałam do Domagoja, który uspokajał ptaki i pobiegłam dalej. Minęłam kurnik, zagrodę i wypadłam na podwórze. Psy podniosły głowy, ale żaden nie zareagował. Za to rzuciły się na mnie ze śmiechem dzieci brata. Matka wraz Dobrosławą i Nawojką przędły. Kiedy mnie spostrzegły matka poklepała miejsce na ławie, dała mi do zrozumienia, że nie mam już gdzie uciec. Obwieszona dziećmi usiadłam. Gdy to uczyniłam pobiegły męczyć psy.
Matka zawsze była osobą spokojną i cichą, ale jednocześnie silną i stanowczą, nie znosiła odmowy. Była bardzo wymagająca, ale i wyrozumiała. Szkoda, że nie dla mnie. Trochę to rozumiem, nigdy nie byłam specjalnie posłuszna. Naprawdę, gdybym miała wybór przy urodzeniu wolała bym urodzić się mężczyzną. Bierność kobiet mnie denerwuje.
Opko jest niby o dziewczynie ze wsi, ale zachowanie i ogólny pogląd na świat ma jak szlachcianka z dziada pradziada. Kobiety nie są do ciężkiej pracy, mają tylko siedzieć i haftować... Pudło. W rodzinach szlacheckich faktycznie tak było, ale to raczej nie te czasy. Zaś w rodzinach chłopskich kobiety pracowały w polu tak samo jak mężczyźni, a takimi rzeczami jak szycie zajmowały się dopiero na „babie lato”, czyli mniej więcej od połowy września do wiosny.
A i to dopiero po obrządku, ugotowaniu obiadu i zamieceniu podłogi. Zresztą, szlachcianki też nie leżały i pachniały, przynajmniej te z mniej albo średnio zamożnych rodzin. Pani domu wstawała bladym świtem, żeby wydać dyspozycje służbie i dopilnować jej, zająć się drobniejszym inwentarzem w rodzaju drobiu, w sezonie popracować w ogrodzie, sprawdzić stan spiżarni, bieliźniarki i domowej apteczki, zadbać o starych i/lub chorych członków rodziny. Jeżeli brała do ręki igłę, to w pierwszej kolejności w celu cerowania i łatania ubrań domowników, pościeli i obrusów, nie haftowania serwetek.

Zajęłam się robótką, wzór wyszedł mi krzywo, ale naprawienie go było stratą czasu. Lepiej skończyć to i zrobić lepiej następną rzecz. Poprawianie na siłę nie daje z byt owocnych rezultatów. Wiem, bo zdarzyło mi się kilka razy. Szyjąc przyglądałam się widokowi.
To może zamiast gapić się w okno i krzywo wyszywać, proponuję skupić się na robocie i chociaż spróbować wykonać ją dobrze?

Dzieci bawiły się z psami, dalej biegł strumień (próbował pobić rekord Bolta na sto metrów), a za nim złote morze kłosów i szumiący las. Lubiłam tą cisze i spokój. Ułuda wolności (znaczy, co???).
Siedziałam tak aż pogoda zaczęła się psuć. W między czasie przyszedł Wojsław by przywitać się z żoną i dziećmi, które z radosnym okrzykiem otoczyły go. Wszedł do domu z mięsem. Miałam już połowę krzywych czerwonych kwiatków na hafcie gdy wiatr się nasilił, a niebo zaszło chmurami. Domagoj zawołał dzieci do pomocy zagonienia kur.
Urok tego zdania tak mnie rozbraja, że nie mam pojęcia, jak to skomentować.

Nawojka i Dobromira zabrały tkaniny do domu, a matka udała się prosto do kuchni. Ja czekałam aż pojawi się, któryś z moich braci by zabrać ławę. Gdy przyszli ojciec z Żyrosławem i jego synami. Podnieśli oni ławę razem ze mną na co zaczęłam się śmiać. Wnieśli mnie do domu.
Obiad jak zwykle był głośny i gorący. Były miski z kaszą, chleb, sarnina, króliki, jajka i miód pitny. Poza tym marchew, jabłka, chrzan, cebula, groch i żołędzie.
Dobra, mogę, to się przyczepię: albo rodzina była jakoś niesamowicie bogata, albo (co jest o wiele bardziej prawdopodobne) autorce nie chciało się nawet poszukać informacji na temat realiów, w które chce wkroczyć ze swoim opowiadaniem. Kasza to według słowiańskich obyczajów danie świąteczne i praktycznie tylko na święta podawane, ponieważ to towar w pewnym sensie luksusowy. Podobnie miód pitny. Nie wspominając o mięsie, które na chłopskim stole – i to tylko u bogatych gospodarzy – pojawiało się w czasie dużych świąt i przy okazjach typu wesele dziecka. Czyli autorka przedstawia nam obraz rodziny, która nie ma prawa bytu – bo gdyby faktycznie byli tak bogaci, jak wskazuje opis tego posiłku, na pewno nie przejmowaliby się takimi rzeczami jak robienie w polu.

Zawsze siadaliśmy do obiadu wszyscy, nawet dziadkowie. Rozmawialiśmy o wszystkim co wydarzyło się w ciągu dnia. A w tamtej chwili głównym tematem była Katarzyna i jej syn. Podczas jedzenia ojciec zwykle coś ogłaszał. Tym razem chodziło o ogrodzenie.
- Trzeba je postawić na granicach naszych ziem. Mam już dość ludzi, którzy od tak przechodzą.
Postaw tablicę: „Przechodzenie dozwolone tylko od nie”.

Niech chociaż wiedzą, że to nasza ziemia.
Jesteśmy świadkami narodzin idei ogrodzonego osiedla.

- Zajmiemy się tym zaraz po żniwach. Teraz możemy nie mieć czasu.
Po żniwach też nie będziecie mieć czasu, bo będą podorywki, siew ozimin, ocieplanie domu przed zimą i fyfnaście innych rzeczy znacznie ważniejszych od ogacania płotem urażonego majestatu.

Zwykle słuchałam jednym uchem jedną stronę stołu, a drugim drugą stronę, natomiast oczami śledziłam to co przede mną. W tedy akurat wpatrywałam się w okno. Zrobiło się ciemno, deszcz lał jak nigdy dotąd, a gdy jeden z piorunów przeciął niebo ujrzałam twarz w oknie. Tak mnie to zdziwiło, że aż podskoczyłam i upuściłam miskę z kaszą. Psy zawyły, po czym zajęły się jedzeniem na ziemi. Twarz pojawiła się jedynie na moment rozświetlenia piorunem czyli kilka sekund.
Nie jestem jakimś orłem z fizyki, ale z doświadczenia wiem, że rozbłysk pioruna trwa ułamek sekundy, więc skąd tam się wzięło kilka sekund?
Slow motion?
Jej zegarek się spóźniał.

Nadal jednak pamiętam, że była biała, wydłużona ze strasznym grymasem na twarzy. Z oczu buchał gniew. Brat poklepał mnie ze śmiechem po plecach, a ja spuściłam głowę. Wmówiłam sobie, że to nic, że tylko mi się przewidziało. Z następnym piorunem niczego nie widziałam. Twarz zniknęła.
Po obiedzie pomagałam sprzątnąć. W tym samym czasie ojciec siadał i rozmawiał z dziadkiem. Domagoj wystawiał beczki na wodę, a gdy wrócił był cały mokry. Albowiem wolno kojarzył i nie przyszło mu do głowy wystawić te beczki, ZANIM burza się zaczęła. Woda ciekła mu ciurkiem z włosów. Czułam się nieswojo. Nigdy nie bałam się burz, były czymś naturalnym. Bardzo chciałam by twarz była jedynie przewidzeniem. Nie było jednak na to szans, bo słowo „przewidzenie” w języku polskim nie istnieje. Odczekałam kilka chwil i pod pretekstem sprawdzenia beczek wyszłam na dwór. Nakryłam głowę i wyszłam. Pokręciłam się chwilę przy beczkach, wystawiłam nawet kilka dodatkowych. Rozejrzałam się i skierowałam do domu. U wejścia zobaczyłam Wstążkę, starą sukę. Warczała, a później zaczęła szczekać. W prawdzie czułam się niepewnie, ale to ze względu na pogodę. Zaśmiałam się, ale zanim zdecydowałam się podbiec odwróciłam się.
Ktoś mi wyjaśni, o co chodzi w tym zdaniu?
Jak na mój gust, Dużyźń najpierw się zaśmiała, potem zaczęła się zastanawiać, czy powinna podbiec, ale zanim podjęła decyzję, to się odwróciła.
Swoją drogą, strasznie mnie irytują te krótkie zdania, przypominają mi niekończącą się wyliczankę.

Jeszcze nigdy tak nie krzyczałam. Przewróciłam się. Wstążka szczekała, a z domu wypadł mój ojciec z nożem, a za nim bracia również uzbrojeni. Podbiegli do mnie gdy próbowałam wstać. Złapałam się kurczowo rąk ojca, a on zabrał mnie do domu. Pies dalej szczekał.
Jednak wyjaśnienie, co się w tej scenie stało, już się czytelnikom nie należy.
Niech ćwiczy swoją wyobraźnię i sam wymyśla. Podejrzewam, że cokolwiek by to nie było, będzie lepsze od tego opka.

- Przecież nie kłamię! Widziałam tam kogoś - mówiłam. Siedziałam opatulona kocami przy ogniu. Czekałam aż mleko się zagotuje.
- I zamiast mi powiedzieć poszłaś sama! - denerwował się ojciec.
- A co jak tylko mi się przewidziało chciałam się upewnić.
- Dużyźń tobie nie może się przewidywać. Rozumiemy, że widzisz rzeczy jakich my nie możemy. Powinnaś nam o tym mówić - łagodny głos matki w takich sytuacjach denerwował mnie najbardziej.
Dobra, ma jakiś tam dar, widzi rzeczy, których zwykły śmiertelnik zobaczyć nie jest w stanie, ale to jednak nie wyklucza możliwości przywidzenia.

- Następnym razem masz powiedzieć. Co tam dokładnie widziałaś?
- Twarz. Białą bardziej od mojej - dwie godziny na pełnym słońcu, a ja i tak się nie zarumienię.
Bo stroni dziecinka od pracy. Nic dziwnego, że ojciec nie lubi, gdy łazi bez celu.
Może albinoska? Taki całkowity brak reakcji na promienie ultrafioletowe normalny nie jest.

- I miał oczy, które płonęły gniewem, i... I... - zakryłam twarz kocem. - To było straszne! Ja nie chcę ich widzieć! - wybełkotałam.
Matka objęła mnie, a ojciec do tchnął mojego ramienia.
A do czego to ramię tchnął, jeśli można wiedzieć?

Potem wyszedł. Cały dzień spędziłam przy ogniu słuchając opowieści babki. Bardzo lubiła opowiadać historie o pierwszej wiedźmie. Za każdym razem gdy ją opowiadała historia brzmiała inaczej. Przyzwyczaiłam się i nie zwracałam na to uwagi. Podobnie dzieci, chłonęły wszystko jak leci z jej ust.
Gdy nastała noc dalej padało. Wstążka ulokowała się blisko mnie przy ogniu. Czułam jej zapach mokrej sierści. Musiała jeszcze nie wyschnąć. Leżałam odwrócona od okna i wpatrywałam się w ogień. Sen nie przyszedł mi z byt łatwo.
Bardzo późno zorientowałam się, że było to jedynie ostrzeżenie. Po nim pojawiły się kolejne.
Ale po co wspominać o kolejnych ostrzeżeniach?

Przez ten czas nauczyłam się odróżniać duchy od ludzi (duchy były takie więcej przezroczyste) i czy są dobre czy też nie. Zaczęłam plątać włosy i nosić coraz więcej białych ubrań. Hafty ochronne szły mi najlepiej.
A co to ma jedno do drugiego? Ludowe stroje słowiańskie często były białe, i mówię tu o strojach odświętnych. Odzież codzienna zazwyczaj była biała, bo barwniki do ubrań kosztują, a przeciętnego chłopa po prostu nie stać na latanie po polu w pstrokatych łaszkach. Natomiast plątanie włosów przyniosłoby jej co najwyżej skutek odwrotny do zamierzonego – gdy chciało się uniknąć niebezpieczeństw ze strony sił nadprzyrodzonych, rozplatano włosy, bo wierzono, że może się w nie zaplątać jakiś urok. Natomiast takie rzeczy jak „hafty ochronne” nie istnieją ani nigdy nie istniały.

Starałam się dużo nie zmieniać w swym życiu. Żałuję, że nie zorientowałam się wcześniej gdy duchy mnie ostrzegały.

Rozdział 2

Kiedy miałam lat prawie szesnaście ojciec oświadczył mi, że będę brała ślub. Pierwsze co zrobiłam to rozdziawiłam buzie.
To rozdziawienie buzi mi jakoś nie pasuje stylistycznie. Wcześniej uraczono nas próbą naśladowania archaicznego języka, a teraz to... Kompletnie nie pasuje. No, ale czego ja oczekuję od opka i wspaniałej Mary... Przepraszam, Dużyźni.

Potem zaczęła się kłótnia. Moim mężem miał być chłopak z wioski oddalonej od nas trzy noce cztery dni. Czyli z najbliższej. Podobno gdy przyjeżdżał na handel do nas widział mnie kilka razy. Oczywiście byłam zła. Nawet go nie znałam i nie chciałam go poznać. Powinien się ze mną zapoznać z koro tak mu się podobałam.
Nie, nie, nie. Małżeństwa aranżowane nie polegają na tym, że dziewczyna podoba się chłopakowi, więc ten ją sobie bierze. Młodzi nie mają tu nic do gadania, jest to transakcja tylko między rodzinami, mająca prowadzić do obustronnej korzyści. Poza tym to rodzice dziewczyny starali się o to, by dany chłopak ją poślubił, nie na odwrót. I towarzyszył temu cały rytuał, nie odbywało się to z dnia na dzień (dla ciekawych, tutaj jest przedstawienie, jak te obyczaje wyglądały: LINK).

Kłótnia jaka się wywiązała była duża. Wyszłam z domu, a obiad zjadłam z Ziemowitem w McDonaldzie na sąsiedniej ulicy. Wróciłam gdy wszyscy już spali. Tak, zdecydowanie wolałam w tedy wyjść za Ziemowita. Tyle, że on już kogoś miał. Wynikało to wyraźnie z jego statusu na fejsie. Tak samo wtedy znanym jak „manie kogoś”. Nie odzywaliśmy się do siebie z ojcem kilka dni. Byłam zła i łatwo przychodziło mi okazywanie tego.
Syndrom zbuntowanej księżniczki... Coś w tym jest. Tym bardziej, że to właściwie stały element kultury, więc powinno być dla niej oczywiste, że prędzej czy później ją to spotka.

Dnie, po mimo jesieni, spędzałam na dworze. Siadałam blisko wody i mówiłam. Czasem słyszał mnie duch leśny i odpowiadał. Czasem mówiłam sama do siebie.
Bardzo produktywny sposób spędzania czasu.

Byłam bardzo zła na ojca. Powiedział mi nawet, że jestem stara i najwyższa pora bym wyszła za mąż. Nie mogłam tego znieść, nawet matka i bracia stanęli po jego stronie.
Ponieważ to fakt. Przypominam, że wtedy osoba czterdziestoletnia była uznawana za sędziwą (czego potwierdzenie możemy znaleźć w literaturze ludowej), więc szesnaście lat to rzeczywiście „najwyższa pora”. Praktycznie połowa życia.

Tak więc dni mijały mi po za domem, do pewnego czasu.
Był to kolejny dzień mojego milczenia i miałam właśnie udać się na targ gdy ojciec zatrzymał mnie w domu.
Kto kupował i sprzedawał na tym targu, skoro najbliższa wieś była oddalona o cztery dni drogi?

Zastąpił mi drogę i groźnie spojrzał.
- Zadowolona. Dzisiaj go zobaczysz, a po ślubie pojedziesz z nim.
- A może ja nie chcę. Może chcę zostać w domu.
- Z którego codziennie uciekasz.
- Bo nie możesz zrozumieć, że nie chce ślubu. Wolę zostać i robić to co wcześniej, czyli nic oprócz narzekania na swój nędzny los i bycia wspaniałą.
- Byłem względem ciebie pobłażliwy. To ja jestem twoim ojcem, to ja decyduję o twoim życiu. Jeśli mówię, że wyjdziesz za niego to znaczy, że za niego wyjdziesz. A teraz masz zachowywać się grzecznie i...
Nie słuchałam dalej.
Mam wrażenie, że wyjątkowo często nie słuchasz, co ktoś do ciebie mówi.

Nie powinnam zachowywać się tak względem ojca, ale i tak to robiłam. Pragnęłam być jak ta dziewczyna z opowieści babki. Oczami wyobraźni widziałam jak zdobywam magię i wyruszam w podróż. Spotykam nieznanych mi ludzi, poznaję nowe miejsca, odkrywam to czego nikt jeszcze nie odkrył. Minęłam ojca bez słowa z zaciętą miną. Udałam się do krów, tam nikt by mnie nie szukał.
Serio, z każdym zdaniem mam coraz większe wrażenie, że to strasznie roszczeniowa, leniwa dziewczyna która robi co może, by wymigać się od wszelkiego wysiłku. Nic więc dziwnego, że ojciec chce pozbyć się takiego nieroba z domu, który jest właściwie tylko dodatkową gębą do wykarmienia, z której nie ma żadnego pożytku.
Czyżby praprababka Jagny z „Chłopów”?

Usiadłam na sianie i czekałam aż wszyscy udadzą się na targ. Miał to być ostatni dzień targu jesiennego, następny odbędzie się dopiero na wiosnę.
Następny targ jesienny odbędzie się dopiero na wiosnę... Kali ładnie składać zdania. I skąd myślenie, że na zimę handel zamiera? Słowianie zapadali w sen zimowy, czy jak? Oraz dlaczego ostatni targ ma odbywać się przed żniwami? To zupełnie nie trzyma się kupy.

Kiedy miałam już pewność, że dom jest pusty wyszłam z kryjówki. Było słychać zwierzęta, owady, przeszłam przez plac.
W domu było nienaturalnie cicho. Nie przywykłam do takiego spokoju, nie w tym miejscu. Zabrałam swoje ubrania, oczywiście nie wszystkie. Oczywistym jest, że jako Mary Sue posiadałam tyle ubrań, że nawet z całym zespołem tragarzy nie udałoby mi się zabrać ich wszystkich. Chusty, fibule, krajki wszystko co mogłam spakowałam w tobołek. Przeszłam do spiżarki i zabrałam chleb, ser. Nie chciałam zabierać zbyt dużo.
Łaskawa, nie chciała zbyt wiele zabierać rodzinie... Chociaż, sądząc z jej charakteru, bardziej nie chciała się przemęczać ze zbyt ciężkim bagażem.

Kiedy wróciłam do tobołka spostrzegłam babkę. Nieco się przestraszyłam, myślałam, że nikogo nie ma.
- Nie będę cię zatrzymywać. Twoje przeznaczenie się dopełni, a nie jest to spokojne rzycie domowe - powiedziała wręczając mi tobołek.
KWIIIIIIIIK! Nie mogę uwierzyć, że to zdanie istnieje :D
Uwierz w du... Znaczy, w rzycie.

- Szczęścia moje dziecko - złapała moją głowę i pocałowała mnie w czoło.
Wybiegłam z domu nareszcie wolna. Przebiegłam pomost i wbiegłam w pole. Gdy dotarłam do płotu przebiegłam wzdłuż niego kawałek, a następnie przeskoczyłam go. No prawie. Ruszyłam w stronę głównego traktu, a gdy tylko na nim stanęłam... Jeszcze nigdy nie czułam się tak wolna jak w tamtej chwili. Z uśmiechem na ustach ruszyłam przed siebie. Maszerowałam w stronę lasu. Po jego przejściu miałam zobaczyć nowe miejsce.
Bo rodzice regularnie zamykali mnie w piwnicy przykutą łańcuchem do ściany, żebym przypadkiem nie wyszła poza granice gospodarstwa. I w ogóle wszyscy są tacy źli i okrutni, chcą tylko odebrać mi wolność.

Najpierw wkroczyłam w zagajnik. Wiał lekki wiatr, który poruszał leżącymi już liśćmi. Słychać było ptaki, ale żadnych nie widziałam. Kiedy wyszłam z zagajnika ukazała się przede mną zielona przestrzeń. Po lewej trawa, po prawej trawa, a na horyzoncie czubki gołych drzew. Byłam całkowicie sama, niczego nie widziałam i nikogo też.
Jak to niczego nie widziałaś? A trawa? A czubki gołych drzew? A opisywane chwilę później niebo i chmury?

Stwierdziłam, że i tak nigdzie mi się nie śpieszy więc weszłam na łąkę. Trawa sięgała mi powyżej kolan. Położyłam się, wyciągnęłam ręce. Niebo było ładne, błękitne z wieloma rozmazanymi i puszystymi chmurami. Zamknęłam oczy i rozkoszowałam się szumem. Wyobrażałam sobie, że to właśnie tam szumi morze.
Ona naprawdę zachowuje się, jakby mieszkała w piwnicy.

Obudziło mnie łaskotanie w policzek. Ledwo otworzyłam oczy, a zdałam sobie sprawę, że przespałam kilka godzin. Rozejrzałam się i spostrzegłam po między trawą wiele kwiatów, a wokół nich pracowite pszczoły i kolorowe motyle. Siedziałam i wpatrywałam się w nie. Moją uwagę przyciągną przede wszystkim niebieski motyl. Miał głęboki kolor.
- Błękitek - szepnęłam.
I jak na złość usłyszałam krzyki oraz tętno kopyt.
Wynosiło dokładnie 87 uderzeń na minutę.

Gwałtownie wstałam aż mi się w głowie zakręciło. Hałas pochodził od strony zagajnika. Kiedy pierwszy jeździec pojawił się na drodze skryłam się w trawie. Jeźdźcy krzyczeli, ich broń była zabrudzona tak samo jak ubrania. Konie miały liczne toboły na grzbiecie, kilka z nich ciągnęły wóz. Kilka tobołów? 

Kiedy przejechali nadal leżałam w trawie.
Kiedy widzisz pędzących jeźdźców, chowanie się w trawie na ich drodze to dość dobry sposób na to, by zostać stratowanym.

Moja wolność, moja ucieczka. Uratowało mi to rzycie.
Rzyć, jeśli już. W tym zdaniu ten ortograf nawet pasuje do kontekstu.

Miałam dwa wybory, odejść i nigdy do tego nie wracać, albo wrócić i przekonać się na własne oczy. Pomyślałam, że chrzanić wolność, to moja rodzina.
Czytając to zdanie, kompletnie nie czuję słowiańskiego klimatu. Nie mam jakiejś wielkiej wiedzy na temat tamtej kultury ani języka, ale szczerze wątpię, żeby Słowianie mówili „chrzanić wolność”.

Wstałam i pognałam główną drogą. Minęłam zagajnik i głównym traktem pognałam do płotu, przeskoczyłam go i wbiegłam w pole. Czułam się tak jak bym leciała, nigdy nie biegłam tak szybko jak w tedy. W głowie huczała mi tylko jedna myśl, "jak długo spałam?". Na pewno kilka godzin, czy już jest po południu?
Aby to sprawdzić, wystarczy spojrzeć w niebo. Zegarków przecież nie ma, ludzie określają godzinę po pozycji słońca... Nie wiedziałaś?
To jest Mary, specjalnie dla niej Słowianie powinni zorganizować zegarek. Elektroniczny i wodoodporny.
A najlepiej dać jej smartfonika.

Gdy widziałam zarys domu zaczęłam modlić się do Światowida, by wszyscy żyli.
Świętowit, a nie żaden Światowid. Było to błędne tłumaczenie łacińskich kronik, co wyjaśniono już dawno temu. Poza tym wiara w niego była kultywowana tylko przez Słowian Połabskich z Arkony na wyspie Rugia, która nigdy w historii do Polski nie należała (a, jak zgaduję po imionach, miejscem akcji są ziemie polskie). Tutaj bardziej adekwatny i na pewno „bezpieczniejszy byłby Swaróg albo Perun, są znacznie bardziej powszechnymi bogami.

Pomostu nie było, jego szczątki leżały w wodzie. Przeskoczyłam strumień, nie wystraszyłam kur, nie było co straszyć. Zajrzałam do kurnika, odstało się kilka ptaków, natomiast reszta odleżała. Skierowałam się w stronę domu, plac był poorany, a na jego środku leżała biedna Wstążka. Starałam się przejść obok niej i nie patrzeć, ale nie potrafiłam. Ledwo doszłam do drzwi, które zresztą leżały na ziemi. Oparłam się o framugę i stałam. Nie chciałam wejść, nie chciałam patrzeć na psa.
Nie rozumiem... Ostatnie zdanie brzmi, jakby Wstążka leżała w domu, ale przecież jest jasno powiedziane, że jej ciało znajdowało się na środku placu. Poza tym, na miejscu Dużyźni bardziej niż o psa martwiłabym się o to, że w domu może znaleźć zwłoki członków swojej rodziny.

- Co za głupiec nazywa psa Wstążka - szepnęłam przełykając łzy i weszłam.
Dom wyglądał lepiej niż się spodziewałam. W prawdzie to chciałam zastać inny widok, ale było lepiej niż w najgorszym scenariuszu. Zniknęły narzędzia Wojsława i Żyrosława, opróżniono spiżarkę, zabrano ozdoby i wszystkie cenne rzeczy. Zniszczono przy tym miski, koce, palenisko, była nawet dziura w ścianie oddzielającej naszą część domu od dziadków. Usiadłam na ziemi i zaczęłam płakać. Gdybym została, zginęła bym, szeptał głos w mojej głowie. Muszę wrócić do wioski, może przeżyli. Chcę być tego pewna.
Chwila, to gdzie oni mieszkają? Nie w wiosce?
Wcześniej było powiedziane, że na jej uboczu. Domyślam się, że autorce chodziło o coś w rodzaju centrum wioski.

Wstałam i wyczołgałam się z domu.
Czołgała się na stojąco. Okej, nie mam więcej pytań.

Wstążką zajęły się muchy, zauważyłam też resztę psów w wysokiej trawie. Nie ruszały się. Zdławiłam kolejny wybuch płaczu i ruszyłam w stronę wioski. Nogi mi ciężały z każdym kolejnym krokiem, kiedy podniosłam oczy ku niebu ujrzałam dym. Jęknęłam, ale szłam dalej. Kiedy dotarłam do wioski moim oczom ukazał się okropny widok. Domy zostały spalone, połamane, ludzie leżeli nieżywi, zarówno kobiety jak i dzieci, ale mężczyźni już nie, w końcu to nie ludzie. W oddali szczekał jakiś pies, nie zbyt długo z resztą, słyszałam jak skwierczy drewno w przygasającym ogniu (mokre musiało być), czułam smród palonych ciał. W centrum wioski dokonano najmniej zniszczeń, mimo to targ... Targu nie było.
Benzyną zostały te ciała oblane i podpalone? Ludzkie zwłoki naprawdę niełatwo spalić. Potrzebna jest do tego czterocyfrowa temperatura. Wątpię, żeby nawet najbardziej zwyrodniali mordercy w tamtych czasach potrafili ją wytworzyć.

- Żyźń! - ocknęłam się. - To Dużyźń! - krzyczał kobiecy głos.
Katarzyna podbiegła do mnie i mnie przytuliła. Ja natomiast stałam i wszystko nabrało dla mnie sensu. Targ był pretekstem, miał on sprawić byśmy niczego nie podejrzewali, w końcu odbywał się co roku.
Targ był pretekstem do czego? I czemu miałby być przyczyną, dla której mieszkańcy wioski nie podejrzewali, że ktoś ich napadnie? Gdzie jest logika?

Katarzyna przeciągnęła mnie pod kilem do jednego z domów, ale dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Chciałam tylko wiedzieć kto to zrobił.
W środku znajdowało się kilka osób, syn Katarzyny, Miłka z Zimowitem i jego ojciec, Bogusława, Wisława i ku mojej uldze Grodzisława, Kazimiera oraz Dobrowoj. Gdy dzieci mnie zobaczyły rzuciły się do mnie z płaczem. Objęłam je, usiedliśmy na ławie. W tedy też zorientowałam się gdzie jestem. Wszyscy ukryli się w karczmie rodziny Bogusławy. Odstało się nas dużo, dużo jak na pięć rodzin.
Biorąc pod uwagę wielkość ówczesnych rodzin, to malutko. Nie było jeszcze modelu 2+1.

- Tylko my... - zaczęłam. Nie dokończyłam, to było głupie pytanie.
- Twoi bracia ruszyli do wioski - odezwał się Zimowit. - O reszcie nic nie wiemy. Widziałaś kogoś?
- Nie - pokręciłam głową. - Zostaje nam czekanie.
- Musimy zrobić nocleg, mówiłem o tym zanim przyszłaś - powiedział Bogurada. - Trzeba przynieść tkaniny, jedzenie, wodę, narzędzia. Zimowit zajmij się tym.
Spojrzałam na niego. Nic się w nim nie zmieniło, nadal miał okrągłą twarz i brzuch. Nadal nie miał nogi. Dziwne, powinna już dawno mu odrosnąć. Podobno stracił ją w walce z niedźwiedziem, oczywiście wygrał. Po mimo swego wyglądu to on był wodzem naszej osady. Bogurada zawsze był rozważny i umiał rozdzielić zadania.
Gender, gender everywhere! Nie dość, że dwóch facetów, w dodatku braci, bierze ślub, potem inna męska para ma dziecko (właściwie to ta sama para — wcześniej wspomniani bracia), to „wódz” osady ma damskie imię. Tak trudno sprawdzić w Google lub nawet wziąć to na logikę?

Nie dziwię się czemu wybrał moich braci.
A ja w sumie się dziwię, ale po co komu to wytłumaczyć?

Miłka wstała za Zimowitem, a ja poszłam w jej ślady, wyszliśmy w poszukiwaniu rzeczy.
Zastanawiało mnie czemu jest tak dużo ciał, większości nie rozpoznawałam. Nie chciałam. Weszłam do pierwszego domu. Zabrałam skórę i wyszłam. Nie mogłam zostać dłużej. Chciałam odejść i nie wracać. Zaczęłam powoli nienawidzić to miejscem. Zebrałam jakieś jedzenie z ziemi i wróciłam. Zimowita i Miłki jeszcze nie było.
Tak, wioska spustoszała, trzeba znaleźć jak najwięcej rzeczy, żeby jakoś przeżyć, a nasza Dużyźń zabiera dwa przedmioty i wraca, bo przecież musi rozpaczać i angstować, jak na prawdziwą Mary przystało.

Kiedy wrócili, Zimowit zajął się naprawianiem okien i drzwi natomiast my, Miłka, Bogusława i Wisława zajęłyśmy się przygotowaniem jedzenia. Miotały mną różne uczucia. Z jednej strony chciałam zostać, dowiedzieć się kto to zrobił i dlaczego, z drugiej jednak chciałam odejść i nie wracać jeszcze bardziej niż wcześniej. Rozpaliłam ogień i wrzuciłam do niego kilka ziemniaków, które dostałam w paczce od wujka Tańczącego Bizona z Ameryki, dzięki czemu pierwsza w Europie poznałam smak tego bardzo fajnego warzywka; reszta kontynentu o istnieniu ziemniaków dowiedziała się dopiero w XVI wieku, kiedy je Kolumb przywiózł, a że służą do jedzenia, Europejczycy odkryli jeszcze trzy stulecia później, za co reszta ocalałych omal mnie nie zabiła, bo użyłam jedzenia jako rozpałki. Zasyczało. Dzieci siedziały blisko mnie. Miałam powoli dość.
Zjedliśmy w milczeniu, które oczywiście musiałam przerwać.
- Trzeba coś zrobić, nie możemy tak tu siedzieć.
- Najbezpieczniej będzie tu zostać.
- A co z innymi, przecież nie tylko my przeżyliśmy. Trzeba poszukać ludzi.
- Nie było cię, nie wiesz co się działo.
- To może w końcu mi powiecie. Nie chcę tu siedzieć bezczynnie.
Powiedziała ta, która mniej więcej całe życie przesiedziała bezczynnie, w dodatku narzekając, że coś trzeba było czasem zrobić.

- Posłuchaj mnie, gdy targ się rozpoczął zostaliśmy najechani. Stało się to tak nagle i gwałtownie, że nie mieliśmy żadnych szans. Atakowali wszystkich, nas jak i kupców, kobiety, dzieci i mężczyzn. Nam i twoim braciom nic się nie stało, tylko nam. Dlatego wysłałem ich do wioski obok, by pozwolili by nam się do nich przenieść. Już od dawna myślałem nad połączeniem. Nie wiemy gdzie jest wróg dlatego lepiej uważać. Przykro mi, ale dziewczę takie jak ty na niewiele się zda.
Ktoś śmiał powiedzieć Maryśce, że nie jest tak zajebiście idealna, jak jej się wydaje? Na stos!

Zacisnęłam usta w jedną kreskę. Zdenerwowałam się słowami Bogurada. Umiałam walczyć, od lat przyglądałam się treningom Wojsława. Sam uczył mnie posługiwania się nożem, oczywiście bez wiedzy rodziców. Ponad to widziałam więcej niż oni. Jak mogłam przeszkadzać!
Swoim ego oraz myśleniem, że umiesz walczyć, bo oglądałaś zabawy brata i wiesz, że noża nie trzyma się za ostry koniec.
A tego to nie byłabym pewna.

- W takim razie z koro nawet nie jesteś w stanie zagwarantować powrotu moich braci ja jestem najstarsza i to do mnie należy decyzja o tym co zrobię ze sobą jak i dziećmi. Doskonale wiesz, że dostrzegam więcej niż ty, a moje rozumowanie na temat sprawy jest zupełnie inne, wcale nie dlatego, że jestem po prostu rozwydrzoną dziewuchą. Wiedz też, że tamci wojownicy odjechali w stronę zagajnika i jeszcze dalej. Prędko nie wrócą. Tak mi obiecali. - mierzyliśmy się wzrokiem do czasu gdy odezwała się Bogusława.
- To na pewno sprawka wiedźmy - mówiąc otuliła się mocniej kocem.
Niesamowicie wkurza mnie brak jakiegokolwiek pojęcia autorki o rzeczach, o których pisze i słowach, których używa. Chociażby zawzięte (widoczne wyraźnie w dalszej części opka) używanie słowa „wiedźma” jako synonim określenia „czarownica”. Wiedźma to kobieta, która dużo wie, jak sama nazwa wskazuje, nierzadko zielarka, lokalna lekarka czy znachorka. Natomiast czarownica to kobieta, która para się czarami, rzuca zaklęcia czy uroki. W czasach chrześcijańskich zrównano wiedźmę z czarownicą, ponieważ wiedza na temat działania ziół i sporządzania leków była uznawana za magię, jednak słowa „wiedźma” i „czarownica” nigdy nie oznaczały tego samego.

Parsknęłam. Słyszałam historie o wiedźmie, która mieszka w głębi lasu, tego samego gdzie poluje mój brat. Nie wierzyłam by jakakolwiek wiedźma mieszkała blisko nas. Duchy by mi powiedziały.
Coś za bardzo ufa tym swoim duchom. Poza tym zdecydowana większość duchów w mitologii słowiańskiej to duchy bardzo wrogo nastawione, a już na pewno żaden duch nie gawędziłby sobie z ludźmi przy herbatce (może poza dniami pominkowymi). Jakiekolwiek duchy, o których mówi się w dni inne niż Dziady to raczej powód do lokalnej paniki, a nie wychwalania nawiedzanej osoby pod niebiosa, do czego chyba dąży autorka.

- To na pewno przez nią, jest zła.
- Niby dlaczego teraz? Od lat nic się nie działo.
- Nie śmiej się. Nie wiem co mogło sprawić, że zesłała na nas ten najazd. To ty i twoja rodzina mieszkacie przy lesie, to twój brat polował przy jej domu. Tylko wy mogliście ją zdenerwować.
Faktycznie, w lesie jest stary dom. Tyle, że zniszczony. Wojsław mówił, że dach się zawalił, a rośliny przerosły przez ściany i okna. Nikt tam nie mieszkał, myślę, że żadna szanująca się wiedźma by tam nie mieszkała. Bogusława zresztą zawsze była nawiedzona (powiedziała ta, którą duchy faktycznie nawiedzały). Nawet to, że haft jej nie wyszedł zwalała na złe duchy i klątwy.
Ponieważ tak się składa, że każda religia politeistyczna ma całą masę bogów, bożków czy demonów odpowiedzialnych za wszelkie rzeczy, jakie tylko mogą się wydarzyć. Słowiańskich bogów i demonów nie było tylko kilku głównych, to szło w setki. Podobnie z bogami greckimi czy celtyckimi. Ba, nawet chrześcijaństwo – gdyby zebrać do kupy tych wszystkich patronów, świętych, aniołów i tak dalej, też mogłoby się okazać, że każde zjawisko i każda rzecz komuś z nich podlega. A to, że ludzie zrzucają wszystko na duchy itp., zwłaszcza w okresie historycznym, w którym dzieje się akcja, to nic niezwykłego.

- W takim razie pójdę do niej i porozmawiam z nią - wstałam. - Katarzyno, proszę zajmij się dziećmi.
- Już do nas nie wrócisz. Nie. Oj nie... - mruczała pod nosem Bogusława.
Na ich miejscu czułabym ulgę.

Pozostali patrzyli jak wstaję i wychodzę. Nie zatrzymywali mnie. Mniej więcej wiedziałam gdzie powinnam się udać, powinnam pójść tą samą drogą gdy uciekałam.
Wiem, miałam już nie zadawać pytań, ale jednak muszę. Dlaczego powinnaś pójść właśnie tą drogą?

 Najpierw jednak chciałam zebrać kilka rzeczy, które mogły by przydać się podczas drogi i nagle dostałam przebłysku. Zostawiłam tobołek na łące! Ruszyłam więc do najbliższego domu w poszukiwaniu konia, a nawet krowy.
Bo krowa, która całe życie spędziła wyłącznie na przeżuwaniu paszy na pewno zawiezie ją tam, gdzie chce. Z opisu wnioskuję, że nie jest to jakoś bardzo daleko, nie może więc pójść piechotą?

Niestety żadnego nie znalazłam. Ruszyłam więc do własnego domu, być może tam coś zostało. Stajni w końcu nie sprawdziłam.
Na pole wróciła Ozdóbka, koń Domagoja. Naprawdę nie wiem kto wybierał imiona dla zwierząt w domu. Ja konia nazwała bym Strzała (idealne imię dla konia roboczego), podziękowałam Światowidowi i innym bałwanom, i dosiadłam zwierzę.
Czyli podejście „mam w dupie religię i zupełnie jej nie szanuję, ale będę się modlić i dziękować bogom, bo ojciec da mi szlaban”.

Szybko pognaliśmy przez pole, Ozdóbka przeskoczyła ogrodzenie (w przerwach między orką a zwożeniem użątku trenowała do Wielkiej Pardubickiej) i zamiast skierować się w stronę głównego traktu wpadła wśród drzewa. Krzyknęłam, raz ze strachu, raz by ją zatrzymać. Nie poskutkowało, mocno złapałam się jej grzywy i przywarłam do grzbietu.
Jeśli wszystko inne robi tak samo skutecznie, jak kieruje koniem, nie wróżę jej długiej przyszłości.
Poza tym, krzyczenie prędzej rozdrażni konia niż go zatrzyma. Wiem z doświadczenia.

Gałęzie zaczepiały o mnie, nie miało to jednak znaczenia bardzo szybko wypadłyśmy na polanę. Granicę do której dotarłam. Widziałam wielkie czyste niebo resztę stanowiła ciemno zielona trawa. Niebo zaczynało nabierać pomarańczowych, żółtych, czerwonych barw. I nagle, omiotły nas cienie lasu. Drzewa zasłoniły resztę świata. Nie wiedziałam gdzie jestem, nie znałam tego miejsca. Przyznaję jednak, że z pod zamkniętych powiek niewiele widać.
W sumie to nic spod nich nie widać. Przeważnie dlatego się je zamyka.

Kiedy jednak je otworzyłam znalazłam się w ciemnym lesie, żadnych dźwięków, tylko ja, Ozdóbka i drzewa. Klacz zwolniła, dzięki temu mogłam wyprostować się i patrzeć gdzie jadę. Niestety kierować koniem nie było mi dane, Ozdóbka w ogóle się nie słuchała.
Nie słuchała, ponieważ nie umiesz kierować koniem. Ona naprawdę nie wpadła na to, że koniom nie tłumaczy się trasy, tylko na bieżąco daje się sygnały za pomocą ruchu i dotyku?
Jeszcze trzeba te sygnały znać. Cóż, przynajmniej jest coś niemaryśkowego — bohaterka nie jest absolutnie najlepsza we wszystkim, czego się tknie.
Aż dziw, że nie próbowała koniowi na mapie pokazać, gdzie ma dojść.

Miałam jednak wrażenie, że wie gdzie iść. Zaczęłam rozglądać się w poszukiwaniu jakiś znaków. Tym razem duchy nie przyszły mi z pomocą. Widziałam cienie drzew, jednak były to tylko cienie. Starałam się kierować Ozdóbką tak by szła drogą na którą padały przedzierające się promienie słońca. To była bardzo uparta klacz.
Jak coś ci nie wychodzi to co robisz? Zwalasz na innych. Proste i logiczne, czyż nie?

Nie wiem jak długo błądziłyśmy. Pamiętam tylko, że drzewa rosły w większych odstępach od siebie, aż stworzyły okrąg wokół małej rozwalonej chatki. Trawa nie była wysoka, a chatka miała cały dach, przed nią na ławie siedziała babka z chustą na głowie. Trzymała coś na kolanach. Zaczęłam się zastanawiać czy nie miałam racji. Jak na złość Ozdóbka kroczyła dumnie wprost na babkę. Zatrzymała się dopiero kilka centymetrów od niej. Ja natomiast zamiast zejść wgapiałam się z rozdziawioną buzią w swój tobołek i babcie. Moją babcie.
Której nie potrafiła rozpoznać, póki nie podjechała na odległość kilku centymetrów, bo ostatnio widziała się z nią aż parę godzin temu.

- Zejdziesz do mnie Dużyźń czy z Ozdóbki będziesz zadawać mi pytania?
- Tak.... Już.... - stanęłam przed nią nadal zdziwiona.
- Zapewne masz wiele pytań - pokręciłam głową. Byłam zbyt zdziwiona by jakieś zadać. – Nie cieszysz się, że mnie widzisz?
- Oczywiście, że się cieszę - objęłam ją. – Dlaczego nie powiedziałaś, że żyjesz! Mogłaś zadzwonić, że nic ci nie jest! Albo przynajmniej wysłać SMS-a!
- Nie mogłam. Za to ty czemu wróciłaś? Powinnaś była odejść.
Nawet babcia nie chce takiego nieroba w domu. Jak mi przykro.

- Czemu tak mówisz? Dlaczego chcesz bym odeszła?
- Twoje przeznaczenie dopełni się w innym miejscu, na pewno nie tu.
- Jesteś wiedźmą?
- O! I to nie byle jaką! Jestem pierwszą wiedźmą jaka chodzi po tym świecie. Skoro pierwszą, to nie może wiedzieć, czy byle jaką, czy nie byle jaką, bo nie ma skali porównawczej. Oczywiście twój ojciec zawsze był uparty i nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Ty też jesteś uparta, to jak kłóciliście się o twoje zamążpójście.
Ktoś mógłby przetłumaczyć mi ostatnie zdanie tej wypowiedzi na polski gramatyczny?
Hmmm... Może chodzi o to, że jak się kłóciła z ojcem, to się zrobiła uparta... E, nie, tłumaczenie raportów giełdowych jest jednak prostsze.

- Zaraz, jeśli jesteś pierwszą wiedźmą to ile ty masz lat? Jak mogłaś tyle żyć?
- Podobno nie miałaś pytań - pierwszy szok ze smutną miną, to oczywiste, że musiałam w końcu o coś zapytać.
Oto przykład, dlaczego należy zwracać uwagę na poprawny zapis dialogów. Kolejność wypowiedzi sugeruje, że powyższe słowa powinny zostać wypowiedziane przez babkę, natomiast opis przy nich mówi, że powiedziała to Dużyźń, więc wychodzi na to, że odpowiedziała sama sobie. Mała rada: nie róbcie tak.

Zaśmiała się. - Mam bardzo dużo lat. To dzięki magii, nie jestem jednak wieczna. Nie jestem też wiedźmą, tylko czarownicą. Obiecałam sobie, że po śmierci twego dziadka dam sobie czas na załatwienie najważniejszych spraw i sama odejdę. Życie wieczne nie jest zabawą. Posłuchaj mnie, twoje przeznaczenie dopełni się w innym miejscu. Musisz opuścić wioskę i udać się w podróż. Odnajdź górę nad górami i jej szczyt szczytów, tam gdzie sam Światowid ma swój pałac. W drodze na pewno zrozumiesz.
Wesołego szukania. Babci chyba się religie pomyliły, bo to nie Grecja, więc bogowie nie żyją na Olimpie, tylko w Prawii, gdzie śmiertelnicy się nie dostaną. Chyba że akurat Świętowit wybrał się do Jawii na narty.

- I co dalej? Dopełnię przeznaczenia i co dalej? Właściwie to o jakie przeznaczenie chodzi? Wojsław nie poradzi sobie z dziećmi, rodziców nie ma i wielu ludzi również... Czemu było ich tak dużo...
- Obiecuje ci, że będziesz miała wiele czasu, aby odkryć odpowiedzi na te pytania. Wiem też czemu przyszłaś. Ten atak nie był moją sprawką. Nie mogę jednak zrobić niczego by pomóc tym ludziom, mi samej nie zostało wiele czasu. Musisz wyruszyć w podróż - wręczyła mi tobołek i torbę.
Niby chodzi o przepowiednię, ale właśnie sobie pomyślałam, że może ten cały atak to tylko taka szopka, żeby pozbyć się Dużyźni z wioski. Dawno nie widziałam już tak irytującej bohaterki, a sporo w życiu opek przeczytałam.
Twarda sztuka, skoro aż takiej jatki trzeba w tym celu.

Następnie weszła do domu i przyniosła siodło oraz skórę i koce. - Powodzenia ci życzę kochana - zdjęła naszyjnik z księżycem i wręczyła mi go. - To nasze ostatnie spotkanie. Żegnaj.
Oto bardzo skrótowy i nieporadny opis schematu, na którym opiera się bardzo wiele książek fantasy: wyprawa. Tylko że tutaj nie ma nawet słowa o tym, co to tak właściwie ma być za podróż, po co w ogóle ma się ona odbyć ani jaki jest jej sens. Podejrzewam, że autorce po prostu nie chciało się wymyślać szczegółów, więc uznała, że najlepiej będzie dopisywać je na bieżąco. Innymi słowy: wątek fabularny zrobiony „na odwal się”.
O co zakład, że po minucie będzie o każdym dopisanym elemencie fabuły zapominać, przez co nic się nie będzie kupy trzymać?

Kiedy wróciłam było już całkiem ciemno. Na szczęście Ozdóbka dała się prowadzić więc jechałam przyjemniejszą dla siebie drogą. Zwykle o tej porze powinny być tańce, śpiewy, ogień. Jak to zwykle bywa w noc ostatniego targu.
Research nie boli, naprawdę. Logiczne myślenie też. Wszelki handel rozkręcał się dopiero po zbiorach – przed żniwami nie ma nawet za bardzo czym handlować. W „roboczym” okresie roku unikano też zabaw (jedynym wyjątkiem od tej reguły była noc Kupały), rozpoczynały się dopiero po żniwach, z jednego prostego powodu: nie było czasu na takie rzeczy. Można nawet sugerować się tym, czemu wszędzie tak hucznie obchodzone są dożynki. To zwyczaj ogólnosłowiański i jest tak dobrze zachowany właśnie dlatego, że to była pierwsza od dłuższego czasu okazja do zabawy i nie sposób było skłonić ludzi, by od tego odstąpili.

Teraz zastałam ciemność i głuchą ciszę. Światło było tylko w jednym domu, tam gdzie ocalali się ukrywali. Nie zamierzałam wchodzić do środka, zawołałam tylko Zimowita, a kiedy ten nie wyszedł krzyknęłam kolejne imię. W końcu ktoś do mnie wyszedł.
- Jak widzicie wróciłam - oniemiałe spojrzenia i rozdziawione buzie, świetny początek.
To miał być Element Komiczny czy próba stworzenia dramatycznej sytuacji?

 - Nie zamierzam z wami pozostać, jadę dalej. Chcę spotkać braci, do tego czasu, proszę Cię Katarzyno (jezdem kurturarna, więc mówiem do cię wielkimi lyteramy) byś zajęła się dziećmi. Zaraz, a te dzieci to nie Katarzyny są? Bo na pewno nie Dużyźni, więc nie jej sprawa, kto się będzie nimi opiekował. I zapamiętajcie sobie, wiedźma była, lecz odeszła i nie wróci. Złe duchy i zmory też nie powinny. A nawet jeśli się pojawią to podejrzewam, że sobie poradzicie. Nie wiem czyj był to atak, ale na pewno nie stała za tym wiedźma. Pozwólcie teraz, że odjadę - powiedziałam wszystko na dwóch czy trzech wydechach. Nikt nic nie powiedział, nie czekałam nawet na odpowiedź Katarzyny czy jakiekolwiek pytanie. Ściągnęłam wodze i popędziłam klacz.
Jeszcze jedno spotkanie i będę wolna, tak naprawdę.
Dwa dni, tyle wystarczyło abym w drodze spotkała braci. Dochodzili do granicy wsi.
Ludzie z jednej osady chcą połączyć się z inną wioską. Między miejscowościami jest odległość dwóch dni drogi konno. Z ciekawości aż pogrzebałam po forach historycznych, by sprawdzić, jak ta odległość ma się w kilometrach. Oto, co udało mi się znaleźć: „Prędkość marszu zależy od stosowanego chodu. Jadąc stępem do przebycia jednego km potrzeba 10 min, kłusem o połowę mniej czasu, kłusem dodanym 4 min i 30 s, galopem ćwiczebnym 4 min i 40 s, galopem zwykłym 3 min i 20 s, zaś galopem wyciągniętym 2 min i 20 s. Najszybszy koński "bieg" zależy wyłącznie od możliwości danego konia.” Zakładając, że nie forsowała zbytnio konia (co jest raczej prawdopodobne, patrząc na to, jak kiepsko idzie jej panowanie nad nim) jechała nie więcej niż sześć do ośmiu godzin dziennie. Czyli nawet jadąc cały czas stępem, w ciągu dwóch dni mogła przebyć odległość do 100 km. Faktycznie bliziutko te wioski...
To była pierwsza w historii próba stworzenia megalopolis.

Krzyknęłam do nich. Z szerokim uśmiechem rzuciłam im się w ramiona. Staliśmy tak i się śmialiśmy póki nie odezwał się Żyrosław.
- Ty żyjesz! - zaczął. - Ale się wystroiłaś. Co tu robisz, nie powinnaś być z innymi?
- Oczywiście, że żyję! W końcu jestem Mary Sue, beze mnie nie byłoby tego opka! Za strój podziękuj babce.
- Też przeżyła? - spytał z nadzieją w głosie Wojsław.
- Nie wiem... - pokręciłam głową. - Kiedy ją widziałam mówiła, że to jej pora i inne bzdury o przeznaczeniu. - bracia wymienili spojrzenia, nie podobało mi się to. - Co? Wy też w to wierzycie! Zaraz... Czyli wiecie, że była wiedźmą?
- Zanim się urodziłaś... - zaczął Żyrosław.
- Słucham.
Skoro słuchasz, to nie przerywaj mu!

- Zanim się urodziłaś, niedługo po siedmiu urodzinach Domagoja, o których w kółko zapominaliśmy, więc w końcu wyprawiliśmy mu siedem pod rząd, tak na zapas (BTW, Słowianie nie świętowali urodzin, tylko imieniny), odkryliśmy we trójkę kim jest babka. To tyle – wyjaśnił Wojsław. Wyjaśnienie, w jaki sposób to odkryli, jest absolutnie zbędne.
- Nie było potrzeby o tym mówić, ojciec i tak nigdy tego nie akceptował. Po za tym babka uczyła zarówno ciebie jak i matkę, więc nie rozumiem w czym problem.
- Nie znam magii, a wy w ogóle wiecie jaką ona była wiedźmą! Pierwszą!
Dużyźń w tej chwili zachowuje się jak pięciolatka.
Zastanawia mnie, dlaczego autorka czasem używa wykrzyknika zamiast znaku zapytania. Jakieś teorie?
Hmmm... Nie uważała na lekcjach polskiego, kiedy była omawiana interpunkcja?

- To nie jest rozmowa na teraz, idziemy po pomoc.
Prychnęłam i dosiadłam konia. Wiedzieli i mi nic nie powiedzieli. Babka zresztą nie uczyła mnie magii, chyba bym wiedziała gdyby to zrobiła.
Sądząc po tym, że zbyt inteligentną bohaterką to ty nie jesteś, to szczerze wątpię.

 Matkę mogła uczyć. Teraz jednak ważniejsza była pomoc. Jednak nie obchodziła mnie ona, sprawy wioski to już nie moje sprawy. Chciałam tylko powiedzieć braciom, że odchodzę i odejść. Tylko tyle.
Pięć minut temu byłam zrozpaczona, ale teraz mam w dupie to, że prawie wszyscy moi znajomi i krewni zginęli i zupełnie mnie to nie rusza, bo obłąkana staruszka, która podaje się za moją babcię (której z początku nie mogłam rozpoznać) każe mi jechać nie wiadomo gdzie, nie wiadomo, po co, mówiąc coś o jakimś przeznaczeniu. Ja rozumiem, że to ma być fantasy, w którym „wszystkie chwyty są dozwolone”, ale jest też coś takiego, jak na przykład ciąg przyczynowo-skutkowy i ciągłość wydarzeń, czyli rzeczy, których pomijanie jest raczej niewskazane. Gatunek może i ma bardzo elastyczne standardy, ale bez przesady...
Nie mówiąc już nawet o tym, że w tym jednym akapicie właściwie sobie zaprzecza. W jednym zdaniu pisze, że pomoc była ważna, a już w kolejnym ta pomoc w ogóle jej nie obchodzi.

Wyprzedziłam ich i pierwsza znalazłam się we wsi. Prawie potrąciłam ludzi, przestraszyłam kury i omal nie wjechałam w beczki.
Znów mam wrażenie, że jest to słynny Element Komiczny...

Zatrzymałam się dopiero na środku wsi. Ludzie byli zaciekawieni i zdenerwowani co poniektórzy. Prawie ich w końcu stratowałam. Nie czekałam na braci zbyt długo, pojawili się po ok piętnastu minutach. Wiem, bo patrzyłam na zegarek. Ludzie, jakie minuty w tamtych czasach? Jak to zwykle bywa poprosili o rozmowę z wójtem, czyli z Masławem. Rozmowa przeciągała się i przeciągała, ja przez ten czas jak głupia siedziałam na koniu i patrzyłam na wszystkich z góry.
Kultura osobista, level: hardcore. Wjedź jak głupia bez żadnego powodu w środek bandy ludzi, poroztrącaj ich, a potem siedź na tym koniu jak kołek, spoglądając na wszystkich z góry i nie bąknij nawet najcichszego „przepraszam”.

Kiedy pertraktacje się zakończyły, Masław wyszedł na środek, a raczej starał się bo ja go zajęłam. Kultura osobista – lekcja druga. Staną obok mnie i ogłosił, że do wsi dołączą nowi. Oczywiście reakcje były różne. Następnie zostaliśmy zaproszeni na obiad i się zaczęło.
Wynoszono ławy, krzesła, miski z przeróżnym jedzeniem. Na stołach zawitały kaczki, gęsi, prosiaki, ciasta, kasze, marchwie, ziemniaki (poczta musiała kilka podprowadzić z paczki od wujka z Ameryki), sarnina, orzechy, piwo, wino z najbliższego supermarketu, bo przecież nie wyprodukowane przez Słowian, którzy winorośli nie znali, jabłka w miodzie i nie tylko. Ktoś zaczął grać, ktoś inny zaczął rozlewać piwo. Oczywiście bracia zaczęli się bronić, bo im nie przystoi w obliczu takiej tragedii i powinni wracać już z wiadomością. Wyszło na to, że i tak zostali. Chcąc nie chcąc zsiadłam z Ozdóbki i musiałam dołączyć.
Moja wyobraźnia podsuwa mi dość zabawny obrazek, bo wygląda na to, że podczas całej rozmowy oraz późniejszych przygotowań do zupełnie z dupy zorganizowanej przez wieśniaków królewskiej uczty, ona cały czas siedziała na tym koniu i tępym wzrokiem wpatrywała się w przestrzeń... Albo autorka źle oceniła realny czas trwania całej sceny, albo bohaterka ćwiczy do występu w reklamie Old Spice.


Zaczęła się zabawa. Grano, śpiewano i pito, ale w ogóle nie jedzono przygotowanego wcześniej jedzenia. Siedziałam pomiędzy braćmi, ci natomiast obok Masława. Długo to nie potrwało gdyż jak to bywa na popijawach ludzi zaczęli się przemieszczać.
Zrobili after party na polu, bo nagle przypomniało im się, że plony same się nie zbiorą, a połowę swojej dotychczasowej żywności przeznaczyli na ucztę na cześć dziewczyny na koniu.

Siedziałam więc nadąsana nad kawałkiem ciasta całkiem sama. Krzyknęłam do jakiś dzieci by zostawiły Ozdóbkę i dalej męczyłam jedzenie. Wszyscy się śmiali i dokazywali.
W tym momencie zaczęłam poważnie zastanawiać się nad tym, czy przez przypadek nie wzięłyśmy do analizy opka, które jest prowokacją. Przejrzałam jednak pobieżnie trzy pozostałe twory autorki i widzę tylko dwie możliwości: albo wszystkie są prowokacjami, albo wszystkie są pisane całkowicie na serio.

Widziałam jak grupka dziewczyn śmieje sie i wskazuje w moją stronę oraz jak grupka chłopaków wypycha jednego by do mnie podszedł.
I znów obowiązkowa cecha typowej Maryśki — atrakcyjna. I żeby nie było, nie twierdzę, że bohater nie-opka musi być brzydki czy coś, ale te zachwyty otoczenia nad urodą każdej jednej bohaterki zwyczajnie dobijają...

Na szczęście umiem posyłać spojrzenia, które, jak to mawiała matka, "Czemu znowu tak się krzywisz. Jesteś dziewczynką, a dziewczynkom nie przystoi się bić. Już patrz normalnie, a nie znowu zaczynasz rzucać klątwy do dziesiątego pokolenia. Natychmiast idź przeprosić Nieradke i oddaj jej ten pukiel co trzymasz."
Bardzo oryginalnie mawiała Twoja matka.

Matka nigdy nie umiała sprawić mi porządnego kazania. Tak więc gdy nareszcie jakiś odważny postanowił do mnie podejść, postanowiłam się zabawić niewinnym chłopięcym sercem. I tak widziałam go po raz pierwszy i ostatni.
Wydaje mi się, że im bardziej autorka chce pokazać swoją wyidealizowaną, buntowniczą bohaterkę w jak najlepszym świetle, tym bardziej bucowata zołza jej wychodzi.
No wiesz co? Przecież zabawa czyimiś uczuciami jest taka kul i słeg, i osom!

Spojrzałam na niego groźnie, po czym moją twarz odwiedził promienny uśmiech i smutek w oczach. Szybko odwróciłam twarz, a włosy opadły mi na policzek, dłoń powędrowała do ust. Starałam się wyglądać tak jak bym zachichotała za wstydu. Ośmieliło to chłopaka i bliżej podszedł. Oczywiście zerkałam na niego nieśmiało zza włosów póki nie usiadł i się odezwał.
- Zwą mnie Zamir, syn Masława.
- Myra - niech ma, a co mi tam. Gorzej jak to chłopak, który chciał mnie poślubić. - Córka Jawora i Nadziei - jak juz kłamać to kłamać.
To uczucie, gdy myślisz, że postać fikcyjna już bardziej cię nie zirytuje, ale w tym momencie właśnie to się dzieje. Dlaczego kłamie? Przecież i tak wyrusza w wielce ważną podróż i być może już nigdy nie wróci do wioski.
Nie wspominając o tym, że na tej samej imprze są jej bracia, którzy bardzo szybko opublikują dementi, a Merysójka Dużyźń wyjdzie na kretynkę.

- Miło Cię poznać. Ojciec mówił, że się tu przenosicie, znaczy to, że częściej będę cię widywał - nie liczyła bym na to. Miał błękitne oczy i ciemne włosy roztrzepane na wszystkie strony. Przypominał mi Wojsława. - Pozwolisz, że zaproszę cię do tańca. Na pewno znakomicie tańczysz - znakomicie potrafię też poderżnąć gardło sarnie i nie opryskać się przy tym krwią.
A co ma piernik do wiatraka?
Może ma ochotę na nim potrenować.

- Jeśli czujesz się niepewnie zapewniam cię, że będę prowadzić.
Akurat tańce towarzyskie w kulturze ludowej spotykane są rzadko (a przynajmniej w takiej formie – z powyższego akapitu można wywnioskować, że autorka ma na myśli taniec towarzyski z określonymi figurami i stałą formą, w rodzaju tanga czy innego walca, lub powolne bujanie się do „My Heart Will Go On”). Nie wymagam od nikogo nie wiadomo jak szczegółowego researchu i grzebania po pracach naukowych, ani też odtworzenia ówczesnych realiów w najmniejszych szczegółach, jednak większość rzeczy, co do których w opkach można mieć zastrzeżenia, można bez problemu znaleźć w Google. Nawet ta kwestia: po wpisaniu frazy „słowiańskie obyczaje taniec” w wyszukiwarkę, już na pierwszej stronie wyskakuje na przykład ten artykuł. Gugiel może i nie jest nieomylnym guru, ale podczas tworzenia takich amatorskich opowiadań korzystanie z informacji znalezionych w internecie jest jak najbardziej na miejscu. Jednak, mimo że wymaga to tylko paru kliknięć, wielu osobom nie chce zrobić się nawet tyle.

- Nie mam ochoty na taniec - odwróciłam wzrok. Był zadufany w sobie, łatwo to stwierdzić.
Niby po czym? Zwykłe kulturalne zachowanie odbiera w ten sposób, czy Zamir dał jej jakieś telepatyczne sygnały świadczące o tej cesze?
To jest Mary Sue. Według niej wszyscy, poza nią samą oczywiście, są źli/wredni/zadufani w sobie/płytcy/*tu wstaw dowolne inne negatywne określenie*. Co z tego, że zwykle spora część tych cech opisuje przede wszystkim ją samą.
Dziadzia Freud nazywał to projekcją.

- Po tym ci się stało, nie mam ochoty na zabawę.
- Wybacz, to zrozumiałe. Masz moje wsparcie, jeśli chcesz moje ramię posłuży ci za oparcie.
- Żebyś ty widział tych biednych ludzi. Moja rodzina i przyjaciele - pozwoliłam zaszklić się oczom po czym schowałam twarz w dłoniach. Zamir do tchnął mojego ramienia, a ja oparłam czoło o jego klatkę piersiową. Czułam jak szybciej zabiło mu serce. Odczekałam chwile, potrząsam się jak bym płakała i odkleiłam się od niego. - Wybacz, nie powinnam była. - opuściłam wzrok.
Wykorzystywanie tragedii całej wioski, by skuteczniej zabawić się uczuciami niewinnego, sympatycznego chłopaka. Pozwolę sobie pozostawić to bez dalszego komentarza.

- Nic się nie stało, to był zaszczyt.
- Za głośno tu i jakoś nie czuję się najlepiej - wstałam gwałtownie i jak by przez przypadek zwaliłam kawałek ciasta. Nie był on jedynym jedzeniem na ziemi. Chłopi jedzenia zawsze mieli nadmiar, łatwo im przychodziło, więc się nie przejmowali, kiedy im bochen chleba albo misa żuru na podłodze wylądowały.
- Nie uciekaj mi Myro - wstał za mną.
- A gdzie mam uciec? - spytałam posyłając mu niewinne spojrzenie. Doskonale wiedziałam z jaką zazdrością i nienawiścią patrzyły na mnie inne dziewczyny.
A czym ta zazdrość i nienawiść była spowodowana?
Zazdrościły jej fioletowych oczu może? Nie widzę innej możliwości.

Zamir niczym posłuszny piesek poczłapał za mną. Przystanęłam zdała od świętujących ludzi. Chłopak złapał mnie za rękę i poprowadził drogą do stodoły. Usiedliśmy przednią na sianie.
A jak się siada tylną?
Zawsze mi się wydawało, że tylną jednak zdecydowanie łatwiej siadać. Ale ja nie jestem Merysójka.

Milczeliśmy, wpatrywałam się w koniec stołu, jedyne widoczne dla nas miejsce. Zamir objął mnie ramieniem, a raczej próbował. Gdy zauważyłam ruch jego ręki przeciągnęłam się i położyłam. Niebo było niebieskie z kilkoma chmurami. Wyglądało na letnie, a nie późno jesienne. Śnieg też jeszcze nie spadł, to będzie łagodna zima.
Jak było wspomniane kawałek wcześniej, zbliżają się żniwa, czyli najprawdopodobniej mamy pierwszą połowę sierpnia. Braku śniegu w tym miesiącu raczej nie należy interpretować jako wróżby, podobnie jak sierpień raczej nie zalicza się do „późnej jesieni”.

Szaleństwem dla mnie było od tak wyprawiać popijawę. Zamir chyba zorientował się, że nie zwracam uwagi na niego i również się położył.
- To na prawdę dobre miejsce, zobaczysz, że ci się tu spodoba - spojrzałam na niego z ukosa. - Mi zaczyna podobać się coraz bardziej.
- Mieszkasz tu tyle lat i dopiero teraz zaczęło podobać Ci się we własnym domu?
- Wcześniej też mi się podobało, ale teraz zaczęło pobadać bardziej. Ten dzień jest coraz bardziej miły i zaskakujący.
- Dla ciebie może i miły, mi już nie bardzo - odwróciłam wzrok.
- Wybacz, to twoje piękno tak zawróciło mi w głowie. Jesteś najpiękniejszą kobietą jaką widziałem Myro.
- Jesteś taki bezpośredni - w myślach oczywiście się śmiałam, a jego słowa ani odrobinę nie połechtały mojego ego.
- Wiń za to swoją osobę, która tak mną zawładnęła. Kiedy tylko ujrzałem cię na koniu, od razu wiedziałem, że to miłość. To zbyt śmiałe z mojej strony, ale zostań ze mną już na zwasze. Wszystko co posiadam będzie twoje...
Wyszedł ze mnie właśnie mój wewnętrzny gimbus, bo przez to opko bez przerwy kołacze mi się po głowie reklama „Old Spice” z „siedzę na koniu”. Bo tak wspaniale siedziała na tym koniu...

- To oświadczyny - szepnęłam zbolałym głosem. Biedaczek dopiero będzie miał jak odjadę i nie wrócę.
Biedny chłopak. Nie dość, że tak mu się dziewczę spodobało, to jeszcze nawet nie próbuje być dla niego miłe.

- To wyznanie mojej miłości - złapał moją rękę. Oczywiście zabrałam ją.
- Dopiero co się poznaliśmy - usiadłam gwałtownie.
- Ależ ja to wiem! - wstał za mną. - Kiedy tu zamieszkasz dowiesz się jaki dobry i wspaniały jestem. Nie ma dzielniejszego ode mnie. Niczego ci nie zabraknie tylko musisz uwierzyć w moją miłość!
Tego było już za wiele. Spojrzałam na niego, a mój lekki uśmiech przerodził się w śmiech. Zaskoczyło go to. Zeszłam z siana i otrzepałam ubranie nadal się śmiejąc.
Nie wiem, z czego, bo sytuacja nie jest ani odrobinę zabawna. Z perspektywy Zamira musi być, delikatnie mówiąc, przykra, a ja odbieram ją jako lekko żałosną.

- A kto ci powiedział Zamirze synu Masława, że zamierzam zamieszkać pośród was! - ukłoniłam się. - Żegnaj niedoszły kochanku!
Wróciłam do Ozdóbki. Zamir zapewne siedział skołowany na sianie. Nie obchodziło mnie to. Chciałam porozmawiać z braćmi. Na szczęście niezbyt trudno było ich znaleźć. Stali i rozmawiali z jakimiś mężczyznami. Poklepałam klacz i ruszyłam w ich stronę.
Niedane mi było dotrzeć. Obce mi dziewczyny zastąpiły mi drogę. Gdy już jedna z nich miała otworzyć usta. Machnęłam na nią ręką i powiedziałam, że Zamir jest ich.
Dlaczego faceci oraz chłopcy zakochani w głównej bohaterce tak skutecznie wzbudzają moje współczucie? Ostatnio ubolewałam nad nędznym losem Petera, teraz szkoda mi biednego Zamira...
Bo zakochać się w bucu (dowolnej płci) to bardzo przykre doświadczenie.

Wyminęłam je i stanęłam obok braci. Rozmawiali właśnie o szczegółach przejścia. Kiedy mnie spostrzegli Wojsław klepną mnie w ramie i powiedział.
- A oto nasza Dużyźń, lekko zadziorna, ale przydatna.
- Przydatna? - spytałam.
Też mnie dziwi to określenie, w końcu nic przydatnego nie robisz.

Po za tym nie miałam na to czasu, musiałam powiedzieć im co planuję.
- Wiele o tobie słyszałem, na prawdę widzisz duchy? - spytał gruby mężczyzna, którego nie znałam. – Jeśli tak, to niestety nie możesz dłużej przebywać na naszej ziemi, bo przyprowadzisz do nas demony, z którymi nie chcemy mieć do czynienia.
- Tak - powiedziałam twardo. - Nie mam też czasu, muszę porozmawiać z braćmi. Po za tym to nie najlepsza pora na świętowanie, we wiosce zostali ludzie, którzy boją się co będzie dalej.
- Dużyźń... - zaczął Żyrosław.
- Taka prawda - przerwałam mu. - A wy naprawdę macie humor do świętowania, po tym co się stało, kogo straciliście.
Ty przed chwilą uznałaś, że dobrą zabawą będzie wykorzystanie jakiegoś sympatycznego chłopaczka dla własnej rozrywki, a kilka scen temu stwierdziłaś, że ta cała tragedia i utrata rodziny już cię nie interesuje, bo dostałaś nowego questa.

- To nie najlepszy moment na rozmowę o tym.
- Innego nie będzie, to jak rozmawiamy przy wszystkich?
Obaj westchnęli i przeprosili rozmówców. Odeszliśmy do Ozdóbki. Patrzyli na mnie z wyczekiwaniem. Całą naszą rozmowę miałam przygotowaną w głowie, to jak objaśniam im, że odchodzę. Pustka, przełknęłam tylko ślinę i powiedziałam.
Jaka pustka?
W jej głowie.

- Nie wracam, nie zamierzam też zostawać w tej wsi.
- Ponieważ? - spytał rozdrażniony już Wojsław.
- Ponieważ mam misję do wypełnienia - odpowiedziałam beznamiętnym głosem. - Wiecie, przeznaczenie i takie tam.
Iście dojrzałe podejście do misji, przez którą porzucasz ocalałych członków rodziny.

- Przeznaczenie dotyka każdego. Twoje może zaczekać.
- No tak, bo wasze spełniło się tak od razu. Nie chcę zostawać. Wolała bym żeby było jak dawniej. Po co to całe przejście. Wystarczy odbudować kilka domów, kupić Zestaw Małego Frankensteina, ożywić paru sąsiadów i gotowe. Możemy żyć dalej w tym samym miejscu. Przecież od pokoleń mieszkaliśmy w tamtym miejscu. Słyszeliście co mówił dziadek, nasza rodzina osiadła w tamtym miejscu wiele lat temu, nie możemy tak po prostu odejść. To miejsce nic dla was nie znaczy.
Ciekawa jestem, jak ona widzi odbudowywanie całej wsi przez trzech czy czterech chłopów, którzy nie mają kompletnie niczego do jedzenia ani na handel, podczas gdy zbliża się zima. Istnieją pewne priorytety, do których w tej chwili na pewno nie zalicza się odbudowanie rodzinnej wioski.

- Oczywiście, że znaczy! Dlatego musimy odejść! - wściekł się Żyrosław.
- Dom jest pełen wspomnień, dlatego nie możemy zostać. Każdy dzień był by zbyt bolesny.
- Dziadek mówił, że nie możemy go zostawić. Nie ważne jak źle by było, to nasz dom i musimy w nim zostać! A tutaj co nas trzyma? Nawet nie znamy tych ludzi. Jakoś nie przejęli się śmiercią własnych ludzi. Nie chcę tu zostawać.
Jakich własnych ludzi? Ta zniszczona wioska była od nich oddalona o sto kilometrów, jeśli nie więcej.

- Jaki masz problem?
- Taki, że odchodzę i chcę by ktoś zajął się domem, bo być może kiedyś wrócę.
Nie zostanę i wam nie pomogę. Wynoszę się na cholera wie, ile, a wy radźcie sobie sami.
Przy czym nie wykluczam, że kiedyś jednak łaskawie się znów pojawię.  Wtedy ma na mnie czekać orkiestra, czerwony dywan, apartament z łazienką i gorący obiad. 

Moja wypowiedź na chwilę ich oszołomiła. Następnie obaj zaczęli mówić, że jak mogę odejść, dokąd i na pewno mnie nie puszczą. Kazano mi zostać, potem wrócić z nimi do wioski, a następnie zostać na miejscu i zachowywać się grzecznie. Po tyradzie jaką raczyli obdarować mnie bracia na temat mojej niewdzięczności, rozpieszczenia i nieczułości oraz tego, że od ślubu się nie wykręcę zapadła cisza.
Ponieważ cała ich tyrada była jak najbardziej słuszna. Zwłaszcza część dotycząca rozpieszczenia i nieczułości.

Ostatecznie jednak bracia wiedzieli, że nie zatrzymają mnie. Nie wiem tylko czy przekonały ich moje słowa czy fakt, że mówili dosyć głośno i zwracali na siebie niepotrzebną uwagę. Wsiadłam na konia, omiotłam spojrzeniem braci i podpitych ludzi. Zaczynało się ściemniać.
- Kiedyś wrócę - uśmiechnęłam się lekko i odjechałam.
To brzmi jak groźba.

Po raz kolejny czułam się wolna. Tym razem miało być inaczej, miało mnie nic nie zatrzymywać, miałam nie wracać i nie oglądać się za siebie. Miałam być wolna, żadna przepowiednia czy przeznaczenie się nie liczyło. Nie zamierzam spełniać słów babki. Miałam zacząć żyć dla siebie.
Dobra, czegoś tu nie rozumiem. Na początku Dużyźń chciała uciec, żeby uniknąć małżeństwa. Słabe, ale jeszcze rozumiem. Potem dowiaduje się o jakimś przeznaczeniu i ciągle tylko wszystkim mówi, że musi odejść, żeby ono mogło się dopełnić, a teraz co? Żeby chociaż wcześniej było wspomniane, że wykorzysta przeznaczenie do wyrwania się z wioski czy coś... Ale to i tak byłoby bez sensu — jak się ucieka, to łatwiej w nocy zwinąć konia i nawiać bez słowa, a nie robić z tego wielkie wydarzenie.

Byłam w okropnym błędzie.

Rozdział 3 - strzygi, wodniki i inni debile
Genialny pomysł – nadawać rozdziałom tytuły dopiero od trzeciego. Bo tak.
Autorka w opisie tłumaczy, że pierwsze dwa rozdziały pełnią funkcję prologu i że w sumie są nieważne, więc można je pominąć i przejść do tego rozdziału. Prologowi zwykle tytułu się nie daje, więc jestem w stanie to zrozumieć. Nie rozumiem tylko, po co pisać dwa rozdziały, które w gruncie rzeczy nic nie wnoszą? Już lepiej zrobić z nich właśnie przydługi prolog, a potem zacząć rozdziałem pierwszym.
Poza tym, kwikłam, jak przeczytałam tytuł. Idealnie pasuje do zamierzonego klimatu opka...

Po odejściu nie mając zbytnio perspektyw jeździłam, to tu, to tam. Właściwie to nie miałam zbytnio planu, ale nawet przed sobą nie chciałam się do tego przyznać. Parałam się różnych zajęć. Wszystko zależało od tego co było w danej wiosce potrzebne. Najczęściej jednak wyganiałam złe duchy, pomagałam z marami nocnymi i tym podobne. Myślicie pewnie, że strzygi były najgorsze, o j nie. Z nimi to jeszcze szło się jakoś dogadać. Najgorsze były wodniki, topielice, syreny, właściwie wszystkie wodne stwory.
Słowiańskie demony też przyjmowały uchodźców? Syreny są przecież greckie... Może uciekały przed inflacją?
Katarzyna je ze sobą przywiozła.

Jakie one były uciążliwe. Niesamowicie wredne, zapatrzone w siebie i impulsywne.
Ten opis bardzo kojarzy mi się z pewną postacią z tego opka, której na imię Marysia...

Z nimi zawsze było najciężej. A taka strzyga jak cię złapała to i pogadała chwilę przed konsumpcją, czasem szło się z nią ugadać, a taki wodnik z kolei... Szkoda gadać. Nie dość, że słowem się nie odezwie, a język ludzki zna, choć nie używa, bo to wstyd dla niego podobno, to jeszcze łypie swoimi rybimi oczami jak jakiś głupek.
Strzyga akurat nigdy nie była uznawana za demona, z którym można się dogadać, ponieważ atakowała ludzi „bo tak”, zaś wodnik musiał najpierw zostać sprowokowany i można było go przebłagać poprzez składanie mu ofiar. Po co więc komuś „wiedźminka”, za jaką chce uchodzić bohaterka, skoro zwykły wieśniak znający obyczaje i legendy może bez trudu poradzić sobie z problemem i dla świętego spokoju raz na jakiś czas utopić kurczaka?
Właśnie miałam mówić, że to opko zaczyna przypominać kiepską parodię Wiedźmina...

W każdym razie żeby nie zanudzać, trzeba by zrezygnować z pisania tego opka. Przejdę od razu do pewnego wydarzenia, nie było ono jakoś specjalnie przykre czy wesołe, ono było po prostu wkurzające. Czemu? To bardzo proste, zima zaczynała powoli się kończyć. A ja byłam w drodze, lubiłam podróżować w nocy, robiłam sobie przerwy tylko gdy byłam zmęczona lub głodna, no ja lub Ozdóbka.
Natomiast jedzenie i pieniądze w magiczny sposób teleportowały się do jej kieszeni.
Ogólnie to bardzo ciekawe, że bracia oddali jej konia. Z tego, co pamiętam, Ozdóbka należała do Wojsława.

Nie bałam się bandytów, od początku swojej podróży żadnego nie spotkałam. Niestety pech chciał, że tej nocy z daleka usłyszałam odgłosy walki. Dodam, że jechałam w z dłuż zamarzniętego strumienia.
Zima zimą, ale musiały się trafić naprawdę syberyjskie mrozy, skoro strumień zamarzł. Tym bardziej dziwi mnie, że nie pomyślała, by gdzieś przezimować, zamiast włóczyć się bez celu.
Może przy okazji ortografii by się poduczyła.

Jako, że nie miałam ochoty na jakiekolwiek kontakty międzyludzkie postanowiłam walczące towarzystwo ominąć. Puściłam kłusem klacz i skierowałam ją bardziej w stronę drzew. W końcu wjechałam w las. Starałam się ominąć walkę jak najdalej mogłam, ale z drugiej strony chciałam być na tyle blisko by widzieć walczących na wszelki wypadek.
A po chuj, jeśli można spytać?
Może mordobicia były atrakcją dla publiczności. Takie ówczesne MMA.

No i ostatecznie byłam za blisko. Ale nie ze swojej winy, wspominałam już jak ten koń jest uparty?
Of course, najlepiej zwalić na kogoś. Nie było potrzeby podjeżdżania tak blisko, ale i tak to zrobiła, nawet nie biorąc pod uwagę możliwości, że koń może się spłoszyć. Bardzo rozsądnie.

Kiedy ja chciałam się oddalić Ozdóbka nagle wydała z siebie parsknięcie i skoczyła w sam środek walki. Z moich ust wydał się jedynie niemy krzyk. Ozdóbka stratowała kilku mężczyzn, tak mi się przynajmniej wydawało. Tak się zaczęła rzucać, że spadłam prosto na czyjeś plecy. Nadal pamiętam jak zimne i mokre były. Okropne uczucie, jak bym dotykała ryby.
Ozdóbka to koń bez instynktu samozachowawczego? Spłoszony hałasem koń biegnie w stronę przeciwną do źródła dźwięku, uznając go za zagrożenie, a nie ładuje się w sam środek zamieszania.
Zamiast instynktu samozachowawczego posiada instynkt próby zabicia Mary Sue, co szczerze pochwalam, szczerze mówiąc.

Leżałam na kimś dopóki nieznajomy mężczyzna nie wyciągnął ręki i mnie nie podniósł. Nie protestowałam. Miał mocny uścisk, za to gdy mnie podniósł postanowił mną zakręcić w powietrzu. Wylądowałam kawałek dalej na zimnej ziemi.



Po chwili było już po wszystkim, a pysk Ozdóbki ocierał się o mój policzek. Dalej siedziałam na ziemi, w miejscu gdzie mną rzucono. Zostali dwaj mężczyźni, obaj byli wysocy. W końcu jeden z nich do mnie podszedł, a ja niezdarnie wstałam. Był wyższy ode mnie o głowę, widziałam w ciemności jego jasne oczy. Za nim stał jego przyjaciel, zlewał się z mrokiem.
Po chwili została z niego już tylko ciemna, mokra plama.

Właśnie w taki oto sposób poznałam dwie największe przylepy jakie świat widział.
Alexander i Michael, dwa wkurzające i denerwujące rzepy. Alexander pochodził z Grecji, dokładniej z wyspy Scorpios. Wyniósł się z wyspy gdy zapragnął poznać stolicę. Którą konkretnie? Bo w Grecji najpierw każde miasto było samo dla siebie stolicą, a po podboju przez Rzym stolica przeniosła się tamże. Tam po kilku wzlotach i upadkach zaciągnął się do armii. W sumie to wydaje mi się, że został do tego bardziej zmuszony. W każdym razie. Innych zmuszano tylko w niektórych razach. Jego wygląd jest spowodowany tamtejszą medycyną, magią i demonologią. Brzmi strasznie? Nie, tylko bezsensownie. Tak naprawdę Alexander nie wygląda aż tak źle. Ma czarne włosy i czarne oczy, przynajmniej jedno. Prawe jest ukryte pod kawałkiem czarnego materiału. Ręce zawsze ma obwiązane skórą pokrytą różnymi znakami. Dodajmy do tego oliwkową cerę (znam to określenie, bo przecież przed każdą słowiańską chałupą rośnie i owocuje drzewo oliwne), był przystojny, ale trudno było to zauważyć. Nosił się na czarno, był zdecydowanie mroczny, ale jeszcze bardziej był wredny (jak to przylepa). Wszystkie jego zdolności i umiejętności posiadał dzięki demonom, magii lub dostał w darze i to nie od byle kogo. Jeden dar, który jest bardziej jak przekleństwo, otrzymał od samego boga Aresa.
Po co w różnych sytuacjach pokazywać kolejne cechy bohatera oraz raz na jakiś czas ujawniać coś o jego przeszłości, skoro można napisać taką wyliczankę?
A mnie zastanawia, skąd Dużyźń to wszystko wie, bo jakoś wątpię, że on jej to wszystko w tej chwili opowiedział.

Michael był jego przeciwieństwem, blondyn, błękitne oczy niczym niebo bez żadnej chmurki i do tego wieczny uśmiech. Zwykle ubrany był w barwy maskujące, a w walce posługiwał się mieczem. Był najstarszy, pochodził z jakiegoś Babilonu czy czegoś w tym stylu.
Kolejny imigrant, bo Michael to imię hebrajskie, a w dodatku wyglądający jak typowy przedstawiciel ludów nordyckich. Jednak muszę przyznać, że z rejonem prawie trafiła (z wyglądem już niekoniecznie), choć pewnie był to kompletny przypadek. Jest taka bardzo fajna strona, behinthename.com, na której można sprawdzić pochodzenie praktycznie każdego znanego dziś imienia. I należy to robić, zwłaszcza gdy pisze się o czasach, w których wymiana kulturowa nie była tak intensywna jak obecnie.

On sam opisywał swój dom jako morze piasku. Swoją wyjątkowość dostał od Isztar, miał być jej kochankiem. Przez chwilę nawet był, ale rozpętała się wojna, a bogini nie chciała stracić swojego pupila, więc zaczęła nad nim czuwać i czuwa po dziś dzień. Z jakiego powodu nie wzywa go do siebie po tylu latach, nikt nie wiedział.
Ja wiem: ponieważ było mu przeznaczone spotkać Mary Sue.

Dlaczego się do mnie przyczepili, nie mam pojęcia. Za to kiedy o to pytałam nigdy nie odpowiadali.
„Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę”? To coraz bardziej przypomina jakiegoś questa z gry RPG.
Gdzieś wcześniej spytałam, o jakiej pustce wspominała bohaterka. Teraz podsunęłaś mi myśl, że chodzi o Pustkę z gry Dragon Age: Inkwizycja. Czyżbyśmy miały do czynienia z wybitnie nieudolnym crossoverem Wiedźmina i DA?

Nie powiem, czasem ich obecność się przydawała. Częściej jednak mnie wkurzali niż ratowali. To raczej ja musiałam ściągać ich tyłki na ziemię, w końcu to ja jestem tą zajebistą bad girl. Byli na tych ziemiach nowi i nie zbyt akceptowali niektóre panujące tu zasady.
Od początku mówiłam, że to imigranci.
A ja jestem cholernie ciekawa, w jakim języku się z nią porozumiewali.
Inglisz, of korz! Chociaż patrząc na łatwość, z jaką wymawiają jej imię, obaj panowie musieli doskonale posługiwać się językiem prasłowiańskim.

Może nie tyle co nie akceptowali, po prostu większości z nich nie znali. Z tego co jednak mówili wywnioskowałam, że sporo miejsc zwiedzili.
Na samym początku pomyślałam, że nawet okej, pobędę z nimi tak do pierwszej wioski. Zawsze to bezpieczniej. Czasem granie bezbronnej dziewczyny po prostu było konieczne. Podejmując tą decyzję skazałam się na życie pełne Alexandra i Michaela. Jaka ja byłam naiwna na początku.
W podróży odkryłam, że tak jak ja są niezwykli. Ich dar był inny niż mój, ale sama miałam taki zdobyć w przyszłości. Przez nich z resztą.
Teraz to wygląda, jakby autorka pominęła duży fragment akcji i umieściła tylko jego skrótowy opis, żeby czytelnik wiedział, co się w tym czasie wydarzyło. Ale nie! Te ostatnie akapity to jeden wielki spoiler paru kolejnych rozdziałów.

Zacznę od początku. Zaraz po walce postanowiliśmy rozbić obóz kawałek dalej. Nie miałam nic przeciwko, w końcu nieco się poobijałam. Od razu zauważyłam, że ich ubranie, które nosili na zmianę, jest podarte w niektórych miejscach, nigdzie jednak nie widziałam zadrapań czy ran. Na pewno jednak widziałam zaschniętą już krew. Nie odezwałam się słowem. Gdy Alexander próbował rozpalić ognisko stałam twarzą zwróconą ku lasowi, nawet nie myśląc o tym, by w jakikolwiek sposób pomóc towarzyszom urządzić prowizoryczny obóz. Wypatrywałam kogoś kto umiliłby mi noc, w końcu w obozie miałam tylko dwóch intrygujących przybyszów z odległych krajów. Może to zabrzmieć dziwnie, ale tym kimś miał być duch leśny. Dla mnie byli jak ludzie, wszystkie stwory, od morskich kończąc na powietrznych, te które pojawiały się w dzień i te które pojawiały się w nocy. Wszystkie były dla mnie jak ludzie, widziałam je, a one mnie, mówiły, czuły, śniły, miały swoją wolę, były jak ludzie.
Po raz pierwszy spotykam się z tak skrajnie niesympatyczną i bucowatą bohaterką. Autorka przedstawia ją (a przynajmniej próbuje przedstawiać) w jak najlepszym świetle, jako epicką heroinę, która tak wspaniale prezentuje się na tle zachodzącego słońca, ale takiej zołzy w żadnym opku jeszcze nie widziałam. Ani to miłe, ani empatyczne, ani mądre, ani pracowite, ani pomocne, ani nawet kulturalne.
Mamy przed sobą matkę wszystkich Merysójek.

Tak więc stałam i gapiłam się w ciemność przed sobą, aż w końcu przywołany moim wołaniem zjawił się mały duszek lasu. Uśmiechnęłam się do siebie i odwróciłam do nich. Ogień już płoną i oświetlał nasze obozowisko. Usiadłam przy klaczy na suchej, miękkiej trawie.
- Jesteś kapłanką? – spytał w końcu Michael.
- Można tak powiedzieć – uśmiechnęłam się.
Niby z której strony?

- Jak się nazywasz? Ja jestem Michael, a ten ponury gość to Alexander.
- Dużyźń, mówcie mi Dużyźń.
Już widzę, jak Grek i Babilończyk skandynawsko-żydowskiego pochodzenia wymawiają to imię.
Skoro oni dopiero teraz się przedstawili, to bohaterka ich imiona i pobieżne biografie poznała telepatycznie, jak mniemam?

- Ładne imię – pokiwał głową Michael. – Poprosisz o suche miejsce dla nas? – obaj cały czas stali.
Zmarszczyłam nos. Przyznać się czy nie. Ostatecznie jednak pokiwałam głową, a oni po chwili usiedli na suchej trawie. Nie zachowywali się dziwnie, nawet nie pytali o trawę. Widziałam w ich oczach, że to zaakceptowali.
O co tak właściwie chodzi? Pytali, czy mogą usiąść, czy też o to, czy bohaterka użyje swojej mocy suszarki do włosów?

-Fajnie jest w końcu spotkać kogoś takiego jak my – wypalił nagle blondyn.
No i tu zaczęłam gorączkowo myśleć. Też widzą duchy? Oczy mają normalnego koloru, tak myślę, nigdy nie widziałam w prawdzie kogoś z czarnymi oczami, no ale moje są fioletowe, więc...
Zastanawiam się, czemu w wielu opkach to kolor oczu określa to, czy ktoś widzi duchy. Ktoś, coś?
Może fioletowe oczy pozwalają widzieć ultrafiolet?

Tacy sami. To jedno, krótkie zdanie obijało mi się w głowie. Może mają moce, rozmawiają z bałwanami i falami, albo pomylili mnie z babką. Pewnie myślą, że znam magię. Myśląc o tych wszystkich rzeczach niezbyt się pomyliłam. Wyjdzie to jednak z czasem.
Nowy gatunek narratora: narrator niecierpliwy. Ma w zwyczaju spoilerować czytelnikom wydarzenia, które będą miały miejsce o wiele później. Fakt, King tu i ówdzie też stosuje podobne zabiegi, ale u niego to tylko wzmaga ciekawość czytelnika, bo jest umiarkowane, a nie wykłada mu na tacy skrótowy opis połowy dalszych wydarzeń.

Spojrzałam na nich, coś mówili, a ja nie miałam kompletnego pojęcia co. Zamyśliłam się, odpłynęłam i to kompletnie. Patrzyli jak by czegoś oczekiwali po czym znów coś mówili, ale ja nie miałam kompletnie pojęcia co. Nie słyszałam ich.
Jeśli zarejestrowałaś, że mówili, ale nie wiesz, co, to nie słuchałaś. „Nie słuchać” a „nie słyszeć” to dwie bardzo różne rzeczy.
Można ewentualnie to wytłumaczyć, że widziała, jak poruszali ustami, ale nic nie słyszała, skoro ona „odpłynęła i to kompletnie”, pozwolę sobie odrzucić własną teorię.

- Nie rozumiem. W jakim sensie taka sama? – odezwałam się w końcu.
- Teraz... To już nie jestem pewien, widocznie się pomyliłem – odpowiedział z zakłopotaniem. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że mówił do mnie tylko Michael.
Co?

Właściwie zawsze tak było. To nie znaczy, że miałam jakiś zły kontakty z Alexandrem, chociaż fakt wkurzał mnie najbardziej. Ale był tak jak by szefem, naszym przywódcą i mimo wszystko ufałam mu, chociaż dopiero go poznałam. Jednak był małomówny, a kiedy już się odzywał był kąśliwy i wredny zazwyczaj w moją stronę, wcale nie dlatego, że generalnie jestem nierobem i chamówą. Kogo ja oszukuję, sytuacje, w których nie wypowiedział do mnie sarkastycznych, wrednych czy niemiłych słów mogę policzyć na palcach jednej ręki. Jego zachowanie było jednym z pierwszych powodów, dla których nie chciałam z nimi podróżować. Michael zawsze był milszy i spokojniejszy. Zawsze łagodził nasze spięcia.
Narratorze, lepiej się ucisz i przestań spoilerować oraz robić wyliczanki.
Skoro Alexander jest kąśliwy i sarkastyczny wobec Dużyźni, to czemu nie zostało to ani razu pokazane? Opisywanie jakiejś cechy nigdy nie da bohaterowi tyle wiarygodności, co pokazanie jej w praktyce.

- Mówisz? – uniosłam brwi. - Jeśli pozwolicie, jestem zmęczona.
– Nie ma sprawy, pozwalamy ci być zmęczoną.
- Śpij dobrze Dużyźń – w odpowiedzi wtuliłam się w klacz.
Powtórka z zapisu dialogów: jeśli opis po myślniku dotyczy samej wypowiedzi, po zakończeniu jej nie stawiamy kropki, a opis rozpoczynamy małą literą. Jeśli dotyczy on zachowania lub czynności bohatera, po wypowiedzi należy postawić kropkę, a zdanie po myślniku rozpocząć wielką literą. Jeśli nie dotyczy ani jednego, ani drugiego, należy napisać go w nowym akapicie. Trudne?

Sen przyszedł mi jednak opornie.
Obudziłam się przed świtem. Była to najciemniejsza pora całej nocy, aby z pierwszymi promieniami słońca cały świat pokrył się ciepłym, życiodajnym światłem.
Akurat przed świtem jest dosyć jasno, bo istnieje zjawisko zwane jutrzenką. Słońce nie wyskakuje zza horyzontu znienacka.

Wyjęłam z torby kilka ziemniaków (czy w dzisiejszej szkole naprawdę nie ma już lekcji historii?) i zakopałam je w popiele, jeden ruch kamieniami i zapalił się mały ogień. Nie musiałam go pilnować, już dawno opanowałam umiejętność rozpalania ognia, który przy okazji nie spali jedzenia.
Dlaczego ona jest przekonana, że aby zrobić ziemniaki z ogniska, trzeba je podpalić? 

Podeszłam do zamarzniętej wody i znów użyłam kamieni. Zebrałam sporo wody (kamieniami?), napełniłam trzy bukłaki. Nie byłam pewna czy powinnam też napełnić ich. Ostatecznie stwierdziłam, że skoro już zamierzam podzielić się jedzeniem, to i wodą też mogę.
Gdyby uznała, że nie podzieli się z nimi wodą, usiadłaby przy strumieniu i nie pozwoliła im nawet podejść.

Podeszłam do ich rzeczy i delikatnie sprawdziłam bukłak. Było w nim jeszcze trochę wody. Nie wiele myśląc wstałam z nim. To nie był dobry pomysł. Jakaś siła pociągnęła mnie w dół i upadłam na czuwającego Alexandra.
Ta siła ma nawet nazwę: „grawitacja”.

Czy on zareagował w jakiś sposób? W jakiś na pewno. Nie zaczął jednak krzyczeć, nie zerwał się też. Po prostu nagle otworzył oczy i wysyczał wściekle do mojego ucha.
Czyli: bohaterka zastanawia się, czy w jakiś sposób na to zareagował, potem nie jest pewna, co to była za reakcja, a następnie opisuje nam te reakcję. Hasłem przewodnim tego opka powinny być słowa „jeszcze nigdy dotąd...” Jeszcze nigdy dotąd nie widziałam tak beznadziejnej narracji.

- Zejdź ze mnie.
- Już... - byłam oszołomiona. Zeszłam z niego, a on wyjął mi bukłak z ręki. Podniósł pytająco brwi. – Chciałam nalać wody.
- Roztopiłaś lód? – pierwsze słowa Alexandra skierowane do mnie. Niestety nie jest to ten moment, w którym zwraca się do mnie normalnie. Jego słowa ociekały sarkazmem, a na końcu było coś jak warkot.
Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób tak neutralne pytanie może być tak negatywnie nacechowane.
Powtórzę się — zamiast mówić, że coś jest sarkastyczne, lepiej w usta bohatera włożyć naprawdę sarkastyczną wypowiedź. Dialog powyżej nie jest tego dobrym przykładem.

- Ognisko jakoś się pali – wzruszyłam ramionami. Starałam się udawać, że nie usłyszałam złośliwości w jego głosie. – Ziemniaczka? Świeżo zwęglony! – uśmiechnęłam się głupio.
- Ja z chęcią – Michael wsadził dłoń w ogień.
Krzyknęłam i rzuciłam się w jego stronę. On na początku jak gdyby nigdy nic wyciągnął rękę z ognia i zaczął zajadać ziemniaka. – Co to za egzotyczna roślina? - zapytał. – Smakuje naprawdę dobrze. Jakby tak jeszcze dodać odrobinę masła... Po chwili jednak zmarszczył czoło zastanawiając się co właśnie zrobił, po czym z bladł i wielkimi oczami spojrzał na mnie. Ja natomiast złapałam jego dłoń i zaczęłam oglądać ją pod każdym kątem, nic mu nie było.
Daenerys Targaryen!

- Pięknie, wiesz co teraz musimy zrobić. Wiesz też jak tego nie lubię – Alexander westchnął i wstał.
- Wybacz – te słowa były skierowane do mnie.
- O co ci chodzi? – spytałam zdezorientowana blondyna.
Alexander stanął nade mną i położył mi dłoń na głowie. Po chwili poczułam straszny ból. Zaczęłam krzyczeć. Starałam się zerwać jego dłoń, ale bez skutku. Z oczu poleciały mi łzy. Fajnie, co? Nasze pierwsze spotkanie, a oni próbują mnie zabić.
Jeśli nie wiecie, co myśli osoba, którą ktoś właśnie próbuje zabić, wyżej macie odpowiedź.

Wiele razy skakaliśmy sobie do gardeł, ale jedynie w tym momencie któreś z nas było bliskie śmierci.
Jeszcze nigdy dotąd żaden narrator nie wywoływał u mnie takiego wkurwu. Pewnie dlatego, że jeszcze nie spotkałam narratora, który do tego stopnia miesza kolejność wydarzeń.

Pamiętam, że myślałam o tym jako o karze za nie wypełnienie przeznaczenia, no ale przepraszam bardzo minęło kilka miesięcy, w takim czasie nie mając żadnych informacji z byt dużo nikt nie osiągnie.
Jeszcze ten pretensjonalny ton... I pomieszanie kolejności. Z każdym zdaniem coraz bardziej nie cierpię tego narratora.
Nie mówiąc już o tym, że gdy wyjeżdżała, stwierdziła, że „pieprzyć przeznaczenie, jestem wolna”. Hipokryzja jak w mordę strzelił.

Przed oczami mignęło mi całe życie. Byłam przerażona, bardziej niż w tedy gdy patrzyłam na płonącą wioskę.
A nie patrzyłaś na zgliszcza przypadkiem?

Ostatecznie postanowiłam wziąć się w garść. A tak przerywając na chwilę, to był to tak mały odcinek czasu, a tak wiele się podczas niego wydarzyło z mojej perspektywy. Tak jak postanowiłam tak zrobiłam. W prawdzie nie miałam przy sobie noża, został przy Ozdóbce. Na dodatek ten wredny koń nawet nie myślał by mi pomóc.
Postanowiła, że z jej perspektywy wiele się w tym czasie wydarzy?

Trzymałam jednak w ręku kamień, zamachnęłam się, oczywiście na tyle ile mogłam i przywaliłam mu w rękę. Starałam się trafić w nadgarstek, w coś na pewno walnęłam. Poczuł ból i syknął. Więc uderzyłam po raz drugi i trzeci. Michale postanowił się wtrącić i próbował wyrwać mi kamień. Gdy to robił miałam idealną okazję by rzucić się w objęcia czarnowłosego. Nawet to uczyniłam.
Co z tego, że przed chwilą próbowaliście się pozabijać? Pora na przytulanie!

Wspominałam już jak siną mam wole przeżycia.
Moja wola przeżycia ma bardziej niebieski odcień.
Wola przeżycia nakazała ci przytulić się do Michaela.

Powaliłam Alexandra. Siedziałam na nim nawet okrakiem. Puścił moją głowę i wlepiał we mnie swoje mordercze spojrzenie oko.
„Mordercze spojrzenie oko”? To tytuł jakiegoś filmu?
Horroru z wysp Fidżi.

Zamachnęłam swoją blond grzywą (Boru, już dawno tak nie kwiknęłam!) i spojrzałam mu dumnie w to jedno oko. Szybko jednak z niego zeszłam chcąc dostać się do najbliższej broni. Tą bronią okazał się miecz Michaela. Byłam szybsza od chłopaka i po kilku chwilach miałam ich na czubku ostrza.
- Powiecie mi teraz wszystko popaprańcy! – oczywiście tak ich nie nazwałam. Nie znałam w tedy jeszcze takiego słowa. „Dziennik Bridget Jones” przeczytałam później. W każdym razie to co powiedziałam było bardzo podobne do tego zdania.
Jednak nie napiszę, jak to faktycznie brzmiało, bo nie chciało mi się szukać, jak ewentualnie Dużyźń mogłaby ich wtedy nazwać.

  Co mogli zrobić, powiedzieli mi wszystko. W tym momencie zdecydowałam, że nie chcę z nimi podróżować. Niestety oni mieli co do mnie inne plany.
Ja natomiast mam taki plan, by jak najszybciej usunąć to opko z pamięci.
A auuutorce podsunąć podręcznik historii, zwłaszcza historii obyczajów – jedzenia, stroju, zawierania małżeństw i tym podobnych detali.